- Żeby mogli na granicy zjeść w przyzwoitych warunkach
- Każdy z wolontariuszy miał swoje zadanie
- Straż graniczna wyrzuca nas z przejścia
- W pierwszej kolejności uciekający pytają o kawę i herbatę. Grochówka ich zaskakuje
- Niektórzy chcą tylko pomagać, inni także "zmazać plamę, jaką Putin zostawia na kraju wszczynając wojnę"
- Wojna to idealne warunki dla handlarzy ludźmi i nielegalnej adopcji dzieci
- Leki pojechały na Ukrainę - czego nie uda się wysłać, wydają potrzebującym
Żeby mogli na granicy zjeść w przyzwoitych warunkach
Praktycznie od samego początku wojny w Ukrainie do domów gostyniaków, krobian czy pogorzelan przyjmowani byli ukraińscy uchodźcy, którzy uciekający przed wojną wywołaną przez putinowska Rosję często opuszczali swoje domy jedynie w jednej koszuli czy z plecakiem. Nasi mieszkańcy czasami prywatnie pokonywali setki kilometrów, żeby odebrać uchodźców. Byli jednak i tacy, którzy swoją pomoc postanowili nieść jeszcze bardziej bezpośrednio. I często robią to do dziś.Przypominamy historię Darka, Romana, Józefa i Witka, którzy postanowili pojechać na granicę polsko-ukraińską, żeby wspomóc uchodźców tuż po przeprawie. Oprócz nich, w tę 700-kilometrową wyprawę zabrali... kuchnię polową.
Dzień pierwszy, czyli piątek, 4 marca zaczyna się o godz. 20.36 komunikatem „Kuchnia polowa gotowa do drogi”, który pada z ust Darka Michalskiego z Piasków (kuchnia jest jego własnością). Właściwie wyjechać mieliśmy około 19.00. Ale ładowanie 8 palet „towaru”, w tym dwóch zawierających same składniki na grochówkę, która będzie serwowana na granicy, okazuje się przedsięwzięciem bardziej wymagającym, niż lokalni wolontariusze zakładali. Do tego medykamenty, „spożywka” długoterminowa, koce, artykuły higieny osobistej i sporo wody do gotowania.
- Jedziemy przede wszystkim gotować. Przygotowany jestem na około 4 tysiące porcji, ale szacuję, że wyjdzie pięć. Grochówka dla dorosłych, dla dzieci pomidorówka. Planujemy wydać wszystko, co mamy. Palety z lekami mają jechać prosto na Ukrainę. Konsultowaliśmy wszystkie potrzeby z punktami na miejscu - opowiada Darek.
Żeby uchodźcy mogli zjeść w przyzwoitych warunkach pojechały z nami także ławki, stoły i namiot.
Czas start. W jeepie Darka słyszymy, jak w ogóle do tego pomysłu doszło?
- We wtorek przyjechałem do chłopaków i powiedziałem: „Słuchaj Witek, w nocy przyszedł mi do głowy taki pomysł i wiesz co, jadę na Ukrainę”. A jako że niedawno robiłem jakąś naprawę mojego jeepa, to musimy wymienić olej. Witek: „Nie pojedziesz jeepem, zapakujemy kuchnię na lawetę”. Ja do niego: „Ale poważnie mówisz?”. Witek: „Tak, ja z tobą pojadę”.
Jak przyznaje Darek, Roman (doświadczony wolontariusz), Witek (doświadczony mechanik), Józef (doświadczony kierowca) i Robert (miał jechać, gdyby przeziębiony Witek nie dał rady), to dla niego „chłopaki bliskie, nie rodzinnie, ale koleżeńsko, pokrewne charakterem dusze”. Z takimi osobami dałby radę „konie kraść”, a w tym przypadku jechać i pomagać na drugi koniec Polski.
DALSZA CZĘŚĆ ARTYKUŁU POD GRAFIKĄ - KLIKNIJ, żeby PRZECZYTAĆ
Każdy z wolontariuszy miał swoje zadanie
Punktem docelowym wielogodzinnej wyprawy jest leżące ponad 700 km od powiatu gostyńskiego przejście graniczne Dołhobyczów - Urchanów. Ale może się to zmienić w trakcie jazdy, gdyż „sytuacja jest bardzo dynamiczna”.
- Mam kontakt z kilkoma przejściami. Na przykład we wtorek Krościeńko mi powiedziało, rozmawiałem z taką Magdą i słyszę: „Nie, nie Darek, tutaj wszystko mamy”. Dzisiaj rano do mnie dzwoni: „Słuchaj, jakbyś mógł, przyjeżdżaj, bo kuchnia, która tutaj stoi chciałaby jechać na odpoczynek, żeby ich zastąpić”. Ja: „Sorry Magda, już podjęliśmy decyzję, jedziemy do Dołhobyczów”. Magda: „Będziecie na miejscu, daj znać, jak wygląda tam sytuacja. Jeżeli będzie potrzeba, pomożemy” - mówi właściciel 34-letniej kuchni polowej.
Podróż do Dołhobyczów upływa głównie na rozmowach na CB na różne tematy. Witek okazuje się nie tylko doświadczonym mechanikiem, ale i wokalistą (z radia płynie: „Płynie Wisła płynie” i repertuar Perfectu). U Józefa widać doświadczenie za kierownicą, bo zna wszystkie techniki poruszania się po drodze, i on pierwszy informuje o „fotografie” (fotoradar) czy najbliższej „pompie” (stacji paliw). Wszystko przebiega płynnie, tylko na kwadrans zjeżdżamy z trasy, żeby wykupić cały zapas... baterii w jednej z „Biedronek”. W międzyczasie przychodzi informacja, że uchodźcy na granicy bardzo ich potrzebują. Zbliżały się zwyczajowe godziny zamknięcia marketów, więc nie było czasu do zastanowienia. I tak jedziemy, z 1,5 godzinną przerwą na sen, do Dołhobyczów.
Straż graniczna wyrzuca nas z przejścia
W jednym z punktów recepcyjnych w Dołhobyczowie zorganizowanym w siedzibie tutejszej OSP jesteśmy około godziny 12.00. Tutaj po raz pierwszy, widząc dziesiątki ludzi czekających na transport w głąb Polski, orinetujemy się niejako, z czym przyjdzie nam się mierzyć. Wójt tłumaczy, że to, czy chcą stanąć tutaj czy przy samym przejściu zależy od samych gostyńskich wolontariuszy. Kolektyw decyduje, że jedziemy na granicę. Po konsultacjach z policjantami i pogranicznikami zaczynamy rozstawiać się z kuchnią i namiotem obok innych stoisk z pomocą humanitarną w pasie granicznym.Chętnych do pomocy - strażaków ochotników, PSP czy ratowników nie brakuje. Setki matek z dziećmi, które gromadzą się w tym miejscu przyglądają się z ciekawością, co się dzieje. Szef kuchni instruuje naprędce zwerbowanych pomocników, gdzie wlać wodę, co zrobić z przyprawami, żeby jak najszybciej zacząć serwowanie zup i gorących napoi.
- Będziemy pracować w cyklu taśmy produkcyjnej. Jeżeli opróżnisz jeden kocioł, ja ten kocioł myję, a jedne czy dwie osoby wydają zupy z drugiego. Ja w tym czasie wsypuję groch, wlewam wodę i rozpoczynamy kolejne gotowanie. Opróżnia się następny kocioł, trzeba go myć, wsypać groch i w takim cyklu będziemy działać - wyjaśnia Darek.
W pierwszej kolejności uciekający pytają o kawę i herbatę. Grochówka ich zaskakuje
Niestety nie jest nam dane w ogóle pogotować w tym miejscu. Komendant miejscowej jednostki straży granicznej „wyrzuca” nas z przejścia, twierdząc że rozkładając się będziemy opóźniać odprawę uchodźców z przejścia (po fakcie okazuje się, że pogranicznicy mieli rację, szkoda tylko, że nie powiedzieli nam tego od razu - nie marnowalibyśmy kilku godzin na przygotowania do wydawania posiłków). Trochę podłamani wolontariusze zwijają sprzęt. Decydujemy się ustawić zaraz za strefą buforową przejścia. Tam już działania idą pełną parą.Początkowo niepewni intencji, bo może obsługa kuchni polowej będzie chciała coś za porcję grochówki czy herbatę ludzie raczej pojedynczo zjawiają się przy „stoisku”. Dopiero z pomocą jednej z pań, która pomaga na kartonie napisać, co podajemy i że wszystko jest za darmo oraz wyjściu Darka na przejście i zaproszeniu na ciepłe jedzenie chętnie częstują się czymś gorącym. Szybko uczymy się, że „czaj” to herbata, a „kusza” - kawa.
O to w pierwszej kolejności pytają uciekający z Ukrainy, bądź osoby czekające na swoich bliskich z tamtej strony. Opcja grochówki i pomidorówki bardzo mile ich zaskakuje. Wkrótce matki z dziećmi przychodzą już prosto po „sup” i przysiadają przy stołach (namiotu nie rozstawialiśmy w obawie, żeby nie posądzono nas o budowanie „koczowiska” - to groziło wyrzuceniem).
DALSZA CZĘŚĆ ARTYKUŁU POD GRAFIKĄ - KLIKNIJ, żeby PRZECZYTAĆ REPORTAŻ
Niektórzy chcą tylko pomagać, inni także "zmazać plamę, jaką Putin zostawia na kraju wszczynając wojnę"
Poznajemy historie dziesiątek i setek osób uciekających przed wojną. 12-letniego Artioma z mamą, których wojna wygoniła z domu z Dniepropietrowska.
- W nocy było spokojnie, nagle rano obudził nas huk wybuchów - opowiada kobieta, a jej syn dodaje tylko: „bach, bach”.
Tysiącami podobnych im osób opiekują się rzesze wolontariuszy, którzy skrzyknęli się przez Facebooka lub działających w różnych organizacjach. Tak jak pochodząca z Tychów koło Katowic Kasia, której mama pochodzi ze Strzyżowa koło Hrubieszowa. Ma więc nocleg w okolicy i może pomagać, a dlaczego to robi?
- Boże, bo jest wojna, tyle zła na świecie, że trzeba trochę dobroci dać, żeby to zrównoważyć. Ci ludzie wracają ze zbombardowanych miast, więc chociażby ta herbata, uśmiech, porozmawianie z nimi chwilę, nawet w dwóch różnych językach daje jakieś poczucie bezpieczeństwa. Jakiś dobry gest - mówi dziewczyna po trzech dniach spędzonych w Dołhobyczów.
W tej grupie jest także Maksim, Rosjanin, który „stara się pomagać i zmazać plamę, jaką Putin zostawia na jego kraju wszczynając wojnę”.
Wojna to idealne warunki dla handlarzy ludźmi i nielegalnej adopcji dzieci
Ale nie wszyscy przyjeżdżają na granicę pomagać. Sytuacja uciekinierów z Ukrainy to „raj” dla handlarzy ludźmi.
- Dochodzą do nas sygnały, także do władz polskich, że kręcą się różne osoby niekoniecznie z czystymi intencjami. Ruszyliśmy więc z akcją rozdawania ulotek, ostrzegania, żeby osoby przekraczające granicę nie wsiadały do kogokolwiek do samochodu. Powinny zrobić zdjęcie, wysłać do bliskiej osoby, żeby ktoś wiedział, gdzie te osoby są. Obserwujemy sytuację na różnych punktach, jak to się wszystko odbywa i są miejsca, gdzie kierowcy trochę z „łapanki” mogą wziąć kogo i gdzie chcą. Ale są też takie miejsca, jak właśnie Dołhobyczów, gdzie wszystko jest porządnie zorganizowane. Mamy nadzieję, że takich praktyk będzie jak najwięcej, żeby w punktach recepcyjnych rejestrować kierowców: zapisać numery rejestracyjne, imiona i nazwiska, kogo wziął i dokąd zabrał. Wtedy te dokumenty zostają i gdyby ktoś kogoś poszukiwał, to byłoby wiadomo, gdzie zacząć - tłumaczy Daniela Hoppe, prezes Fundacji LightHouse przeciwdziałająca handlowi ludźmi.
Do pracowników tejże organizacji dochodzą także informacje o możliwych najgorszych aspektach handlu żywym towarem.
- Wiele jest zainteresowania dziećmi do adopcji. Ogłoszenia w rodzaju: „dziecko do dwóch lat albo chłopca do trzech lat, dziewczynkę do iluś...” - sugerują, że nie mamy tutaj do czynienia z odzewem czystego serca. Bo wtedy taka osoba zaopiekuje się każdym dzieckiem, które potrzebuje pomocy, a wybieranie nosi w sobie jakiś cel i to jest podejrzane. To jest pole do nielegalnej adopcji i nielegalnego zajęcia się tymi dziećmi. A potem niestety może to być wykorzystanie. Niestety każda wojna niesie za sobą takie sytuację, że są ci, którzy chcą pomagać, ale także ci, którzy próbują wykorzystać innych - komentuje Daniela Hoppe.
DALSZA CZĘŚĆ ARTYKUŁU POD GRAFIKĄ - KLIKNIJ, żeby PRZECZYTAĆ REPORTAŻ
Leki pojechały na Ukrainę - czego nie uda się wysłać, wydają potrzebującym
Niewyspani, ale szczęśliwi wolontariusze z powiatu gostyńskiego zaczynają zwijać sprzęt w niedzielę o 15.00. To, co mogą, rozdają pomiędzy ludzi (chleb, owoce, słodycze), wcześniej znaleźli osoby, które zawiozą leki na Ukrainę. Nawet kilkadziesiąt kilogramów grochówki, której już nie można rozdać znajduje swoich adresatów - trafia do drugiego punktu recepcyjnego w Dołhobyczowie mieszczającego się w centrum kulturalno-konferencyjnym - tam zupa zostanie rozdysponowana pomiędzy uchodźców.Powrót do domu przebiega w spokojnej atmosferze.
Zapytani o to, co dalej Darek Michalski, Witek Giera i Józef Kołak odpowiadają po kolei:
Darek:
- Na pewno wrócimy, to nie jest nasz ostatni raz. Ale trzeba też zadbać o swoje rodziny, już nie jesteśmy tacy młodzi, żeby być na granicy co tydzień. Jesteśmy jednak bogatsi o pewne doświadczenia. Następnym razem trzeba będzie zrobić: dwa gary grochówki i po jednym kawy i herbaty. Pomidorowej nie, bo się dowiedziałem, że Ukraińcy jedzą co innego.
Witek:
- Szkoda, że byliśmy tak krótko.
Józef:
- Że była taka spina. Ale koniec, końców wszystko się udało.
AKTUALIZACJA
Darek i Roman jeszcze dwa razy pojechali pomagać na Wschód. W obydwu wypadkach już nie na granicę, ale bezpośrednio w głąb Ukrainy wioząc pomoc humanitarną w postaci głównie żywności, leków i odzieży.
DALSZA CZĘŚĆ ARTYKUŁU POD GRAFIKĄ - KLIKNIJ, żeby PRZECZYTAĆ
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.