reklama
reklama

O rodzinnej wsi wie wszystko. Przeżyła także burzliwych prawie 100 ostatnich lat

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości - Ich bin am 26. Januar 1933 geboren - 90-letnia Monika Śląska do dziś pamięta „regułkę” dotyczącą swoich urodzin, którą przed ponad ośmioma dekadami nauczono jej w niemieckiej szkole w rodzinnym Domachowie. Jak sama mówi, już trochę stąpa po tej ziemi i jako jedna z najstarszych mieszkanek widziała, jak przez ten czas zmienia się „serce Biskupizny”. Przez niemal 100 ostatnich lat historia wsi nierozłącznie związana jest z jej własną.
reklama

Monika Śląska miała dwie mamy

Najwcześniejsze wspomnienia pani Moniki są smutne, bo wiążą się ze śmiercią 11-miesięcznego brata i jej mamy, która odeszła mając zaledwie 28 lat.

- Była kopczorką. Zachorowała, dawniej nie było tak jak teraz, centralnego ogrzewania. Mama siedziała przy dzieciach, a nocami układała kopki przy piecyku, gdzie było trochę światła. Ale przeziębiła się i zmarła na zapalenie płuc. Miałam trzy i pół roku jak umarła - opowiada 90-latka.

Oboje rodzice naszej bohaterki pochodzili z Domachowa: mama z rodzinnego domu, w którym mieszka pani Monika, a „tata mieszkał na numerze od szkoły”. Pobrali się 9 lutego 1931 roku. Po jej śmierci pan Antoni przez dwa lata pozostawał wdowcem, nie chciał ponownie się żenić, jednak przekonała go do tego jej babcia tłumacząc, że ktoś musi zajmować się domem, gdy jego nie będzie. Tym sposobem pani Monika i jej rodzeństwo: pozostałych dwóch braci, zyskali „drugą mamę”.

Niemcy z Polakami "szperali", a "Rusaki były nieznośne"

Gdy wybuchła II wojna światowa miała prawie 6 lat. Do dziś przeżywa tamte czasy określając je „najokrutniejszymi” i patrząc na to co się dzieje na Wschodzie, modli się, „żeby jeszcze nie musiała tego przeżywać i Polski wojna nie dotknęła”. Nie wspomina dobrze ani Niemców z oczywistych względów, ani radzieckich wyzwolicieli. W jednym szeregu z tymi pierwszymi stawia także Polaków, którzy kolaborowali, „szperali po strychach i wszędzie”.

- Jak była wojna, to ludzie zakopywali rzeczy w ziemi, bo się bali. Nie śmiało się mieć centrofugi, masła czy mąki. A tacy byli niektórzy co z Niemcami razem chodzili po sąsiadach i swojego zdradzali. Jak się taki musiał czuć po wojnie, przecież to go chcieli rozstrzelać - opowiada 90-letnia mieszkanka Domachowa.

Do dziś jednak pamięta język okupanta, którego od 7 roku życia uczyła się w szkole niemieckiej w Ziółkowie.

Jeżeli zaś chodzi o czerwonoarmistów w pamięci wyryło się jej jedno wspomnienie:

- Wkroczyli do nas takim wielkim samochodem, a było ich chyba ze 16. Wyrwali całą furtkę, tydzień siedzieli, matka musiała gotować razem ze sąsiadką. Przynieśli świnię ze wsi, opalili słomą w rogu i mało budynku nie spalili. Nic ich nie obchodziło, świnię przynieśli na stół i że mają im gotować. Pili i trzeba im było usługiwać. Takie były te Rusaki nieznośne, a wszów mieli pełno w tych „bobach”. I tak się powalili do łóżek, a my czailiśmy się przy piecu, bo mieliśmy strach. Płakaliśmy, bo czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy. A ojciec przecież na wojnie był.

Pan Antoni wrócił z frontu... rowerem. Przez dwa tygodnie jechał z Niemiec zatrzymując się tylko u gospodarzy, żeby coś zjeść, napić się i przespać. Do Domachowa dojechał cały poobcierany.

Została, bo znała Bzdęgę

Pani Monika wyszła za mąż mając 19 lat, „bo mój chłop był ode mnie starszy 8 lat, z wojska wrócił i chciał się żenić”. Wychowała 8 dzieci (jej mama też miała 7 rodzeństwa): „4 dziewuchy i czterech synów”. To właśnie rosnąca liczba obowiązków domowych związanych z rozrastającą się rodziną sprawiła, że musiała zrezygnować z tańczenia w zespole biskupiańskim reaktywowanym w 1972 roku przez Jana z Domachowa Bzdęgę.

- Już żeśmy się rozchodziły z [koła gospodyń wiejskich - przyp. red], a on wszedł i mówi, że chciałby tu z nami porozmawiać o założeniu zespołu takiego, jak był przed wojną. Wszystkie odeszły, bo go nie znały, a ja go znałam, bo często przyjeżdżał do ojca, byliśmy kuzynostwem z Bzdęgą. Zostały nas chyba za trzy czy cztery, które się zgodziły, jak mówił: „Przed wojną wasze mamy były, teraz wy”. I żeśmy się poumawiały i taka gromadka się zrobiła. Próby się odbywały, on nas Bzdęga uczył - wspomina Monika Śląska.

Przez 5 lat należała do Biskupińskiego Zespołu Folklorystycznego z Domachowa i Okolic i chętnie wraca pamięcią do tamtych czasów. Biskupiańskie tradycje u niej w rodzinie zawsze były silne, bo oprócz tego, że mama była kopczorką, to tata grał na skrzypcach „najpierw z Maleszką, a jak ten zmarł, to z Jańczakiem z Rębowa i ze Skrzypalikiem”.

- Kiedyś wszyscy chodzili po biskupiańsku. Ale w wojnę niczego nie można było robić, wszystko było zakazane i człowiek musiał cicho siedzieć. Dopiero po zaczęło się to tak trochę rozkręcać: KGW, zespół. Jednak to już nie było to samo. Ludzie zaczęli się przebierać, ale były takie biskupianki, które do końca życia chodziły tak ubrane. Od Piotrowskiego, od Maleszki Iwony - nie przebrały się tylko uważały, że one się w tym dobrze czują i tak będą chodzić. A teraz: w Domachowie to nie ma żadnej biskupianki, bo wszyscy na co dzień chodzą normalnie ubrani - zauważa 90-latka.

DALSZA CZĘŚĆ ARTYKUŁU POD ZDJĘCIEM - KLIKNIJ, żeby PRZECZYTAĆ FOTOREPORTAŻ

"Dawniej nie było autobusów, kiepski rower każdy miał, a gdzie samochód"

Z racji wieku pani Monika coraz rzadziej uczestniczy w różnych wydarzeniach, chociaż zeszłorocznego 50-lecia zespołu biskupiańskiego opuścić nie mogła. Miała okazję, żeby „odkurzyć kopkę i spódnik”. W szafie znalazła nawet bat, którego jej świętej pamięci mąż używał, gdy razem „tańcowali” (nawiasem mówiąc miała już na niego wielu kupców, ale zarzekła się, że nie sprzeda pamiątki). Na lecie poszła ubrana zgodnie z „dress codem”  biskupiańskim.

- Za naszych czasów, jak chciałyśmy być w zespole, to się wszystkie umawiałyśmy i każda miała spódnik, jaki chciała, ale wszystko musiało być równo, co do centymetra, nie żeby coś wystawało. Do tego musiał być koniecznie biały rozkrochmalony, żeby wszystko stało. Fartuch też równy - wymienia M. Śląska.

Pamięć o Biskupiźnie jest dla niej nie mniej ważna, jak wiara, którą przez całe się kierowała i kieruje po dziś dzień.

Zapytana, co przez te lata najbardziej zmieniło się w Domachowie, odpowiada jednoznacznie:

- Ludzie się pozmieniali. Wydaje mi się, że kiedyś jeden do drugiego był bardziej życzliwy. Sąsiedzi czy krewni porozmawiali, życzliwsi byli, jeden do drugiego przyszedł, bo przecież dawniej nie było autobusów, kiepski rower każdy miał, a gdzie samochód. Dzieci się bawiły na droga, bo przecież samochód po nich nie przejechał. A teraz...  

KLIKNIJ ZDJĘCIE, żeby PRZECZYTA ARTYKUŁ

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama