reklama
reklama

Weszli na najwyższy szczyt w Tatrach. „Taki mieliśmy kaprys” - mówią gostynianie po zejściu z Gerlachu

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości Widoki, niewyobrażalna euforia, satysfakcja z tego, że „wyżej już nie można”, ale przede wszystkim adrenalina i parcie „na przeżycie niezapomnianej przygody” - to główne powody ostatniej trasy wspinaczkowej Marcina i jego syna Dawida. 9 września stanęli na Gerlachu a ich oczy mówiły wszystko „Mamy to! Jesteśmy wielcy!”
reklama

Fakt, jeden i drugi - Marcin i Dawid, mieszkańcy podgostyńskiej miejscowości, do niskich mężczyzn nie należą. Ale kiedy stanęli na Gerlachu, który króluje nad całymi Karpatami, 2 655 m n.p.m, poczuli że „wyżej już nie można”. Przynajmniej w Tatrach. Dziś przekonują, że to był „taki kaprys” tegorocznego lata, ale myśleli o tej „wizycie” od dawna. Mont Blanc to nie jest, ale oni z dumą i radością mówią "Mamy to!". Od kilkunastu lat wykorzystują wakacje na górskie wspinaczki. A nie lepiej poleżeć wygodnie na piaszczystej plaży, w słońcu nad Bałtykiem czy innym morzem?

Wakacje tylko w górach

Dawid na spędzanie czasu wolnego wybiera góry. 

Nie wyobrażam sobie bez nich wakacji - mówi. - Miłości do gór nie trzeba tłumaczyć - dodaje. 

Ale tą z pewnością zaraził go ojciec, którego dziadkowie byli góralami „z nowosądeckiego”. Tatry magiczną mocą przyciągają, a emocje, kiedy odkrywa się kolejne miejsca są nie do opisania. Dawid, dziś 23-letni student - zaczął wspinać się w wieku 4 lat.

 - Pierwsze wejście to trasa piesza na Gubałówkę - wspomina ze śmiechem. 

Bardziej przejęci tą wspinaczką byli wówczas rodzice, niż on sam. Kiedy miał 6 lat stanął na Babiej Górze - bez problemów zdobył królową Beskidów.Ostatnio, przede wszystkim z ojcem, zdobywali kolejne szczyty w Tatrach Zachodnich i Wysokich. Część „dwutysięczników” mają zaliczoną. Przede wszystkim Rysy (kilka razy, nawet z psem), pokonali też szlak na Starorobociański Wierch (uznawany za najbardziej wymagający pod względem kondycyjnym w Tatrach Zachodnich), weszli na Kościelec, Świnicę - górę o dwóch wierzchołkach, różniących się wysokością o 11 metrów. 

Dotychczas, jak sami oceniają, najbardziej wymagającą trasą do pokonania była Orla Perć, która uważana jest często za najtrudniejszy szlak turystyczny w Tatrach. Przebiega śmiało w pobliżu grani i łączy dwie przełęcze: Zawrat i Krzyżne. Najwyższy punkt - Kozi Wierch sięga 2291 m n.p.m.

- Próbowaliśmy przejść Orlą Perć dwa razy. Dwa lata temu nie udało się, ilość turystów i kolejki do drabinek trochę nas zniechęciły, a przez opóźnienia nie zdążyliśmy przejść szlaku w całości. To się udało rok temu - opowiada Marcin.

W ciągu kilku lat z rodziną standardowo odwiedzają Giewont - wypad na najbardziej popularną górę w polskich Tatrach Marcin i Dawid traktują już jak trening przed śmielszymi wspinaczkami. 

Jest takie znane powiedzenie: „Apetyt rośnie w miarę jedzenia”. W tym przypadku też tak było. Przychodzi taki moment w życiu, że miłośnicy wycieczek po tatrzańskich dolinach, „napieracze” z beskidzkich szlaków, spacerowicze z Połonin czy pienińscy wędrowcy zaczynają marzyć, żeby pójść dalej, wyżej i jeszcze wyżej - drogami wielkich zdobywców. 

Dawid i Marcin nie należą do tych osób, które kończą na marzeniach, oni je realizują. Już kiedy byli na Rysach, podziwiając widoki mogli oglądać dumną sylwetkę najwyższego tatrzańskiego szczytu - Gerlacha. Chcieli posmakować, „czym to się je”. 

Nadszedł moment, kiedy poczuli, że są już gotowi, tym bardziej, że doświadczenie nauczyło ich, że  często w przypadku tych najwyższych szczytów bywa tak, że wcale nie są najtrudniejsze do pokonania.

Gostynianie na nieoznakowanym szlaku, ale z przewodnikiem

Na najwyższy szczyt Tatr nie prowadzi żaden znakowany szlak turystyczny. Ale to nie ostudziło entuzjazmu Dawida i jego ojca. Wiedzieli, że jeśli chcą stanąć na wznoszącym się na 2655 m n.p.m. Gerlachu muszą albo wybrać się na niego z przewodnikiem, albo posiadać odpowiednie górskie doświadczenie, z zaliczonym kursem przygotowującym, dzięki któremu można zdobyć uprawnienia do wspinaczki. 

Wybrali tę pierwszą opcję i już w lipcu wynajęli przewodnika, z długoletnim doświadczeniem. Marek Pokszan z Zakopanego przygodę ze wspinaczką górską rozpoczął w roku 1977, a później doszło jeszcze narciarstwo wysokogórskie.  

- Cieszę się, że również dziś mogę robić to, co tak bardzo lubię. Mimo kopy lat na karku, staram  się być bardzo aktywnym "człowiekiem gór", co może wydać  się niezbyt trudne, zważywszy iż od wielu lat mieszkam głównie w Zakopanem. Jednak w rzeczywistości znalezienie odpowiedniego towarzystwa stanowi solidny problem. Dlatego pracę instruktorską i przewodnicką traktuję jako cenny przyczynek do utrzymywania mocnego kontaktu z górami i wysokiego poziomu własnej sprawności - pisze na swoim blogu przewodnik wysokogórski.

Marcin i Dawid wiedzieli, że bez niego, sami nie odważyliby się wejść na Gerlach. 

- Wynajęcie przewodnika mało nie kosztuje, ale jeszcze więcej można zapłacić za mandat, gdybyśmy zostali przyłapani na wspinaczce bez uprawnień - zaznacza Dawid.   

Poza tym podstawą do wspinaczki na najwyższy szczyt Tatr są dobre buty, ze sztywną, grubą podeszwą. Kask i uprząż dla turystów gwarantuje przewodnik - dopuszczalne są 3 osoby w grupie, ale przewodnicy zazwyczaj zabierają po dwie.

W przypadku tegoroczny wyjazdu w góry Dawid i Marcin niemal do ostatniej chwili nie byli pewni czy będzie przebiegał tak, jak zaplanowali.

- W poniedziałek, kilka dni przed wyprawą wszystko wskazywało na to, że o wejściu na Gerlach nie ma mowy. Synoptycy nie wróżyli dobrej pogody - intensywny deszcz, burze, grad, silny wiatr - to nie są warunki do górskiej wspinaczki. Przewodnik chciał nawet przełożyć wypad.  Cały czas byliśmy w kontakcie. Umówiliśmy się tak, że w środę, dwa dni przez wyznaczonym terminem, dostanę ostateczną odpowiedź, czy wchodzimy. Po południu przewodnik zadzwonił z dobrą wiadomością. Wchodzimy! - opowiada Marcin, który mógł organizować wyjazd.

A Dawid... odświeżał kondycję na rowerze. Tej nigdy mu nie brakowało, gdyż swego czasu intensywnie trenował kolarstwo i kilka krótkich wypadów rowerowych wystarczyło by utrzymać formę.

- Kilka dni przed wyjazdem w góry wsiadłem na rower, żeby nie iść „z marszu” w góry. Chciałem rozruszać kości i mięśnie. Nie traktowałem tego, jako typowe przygotowanie do wspinaczki na Gerlach - opowiada 23-letni student.

 

Turyści z Gostynia: Uczymy się na błędach

W piątek, 9 września po dotarciu z Zakopanego do Tatrzańskiej Polanki, o godz. 7.00 rano byli na szlaku. Nie zdawali sobie sprawy, co ich czeka przez następne 4 godziny.

Pierwsza część to asfaltowa droga, którą można pokonać pieszo, rowerem lub busem, by dotrzeć do Śląskiego Domu, który kiedyś był schroniskiem, dziś funkcjonuje jako hotel. Pierwszy odcinek to wygodny szlak w głąb Doliny Wielickiej. Wysokość turyści z gminy Gostyń zdobywali powoli.

- Warto słuchać rad przewodnika. Nauczył nas jednej rzeczy. Wcześniej, zdobywając tatrzańskie szczyty, zaczynaliśmy wchodzić ostrym tempem i na ostatnim odcinku szlaku byliśmy bardzo zmęczeni. Na Gerlach przewodnik szedł swoim tempem, które mnie się wydawało zbyt wolne, ale on wiedział co robi - opowiada Marcin. - Powiedział, że kiedy już szlak staje się stromy, wręcz pionowy - 7 metrów to optymalna odległość do pokonania na minutę. Podejrzewam, że my około 10 - 11 robiliśmy, stąd to nasze wyczerpanie pod koniec drogi - dodaje.

Dawid po wyprawie też uważa, że wolniejszy start jest dobry. 

- Nie marnowaliśmy czasu na przerwy, bo mniej ich potrzebowaliśmy, nie musieliśmy często uzupełniać kalorii, jeść. Ważne są elektrolity - zaznacza Dawid.

Turyści z Gostynia pionowo pod górę

Na początkowym odcinku po lewej stronie, w głębi, można już zobaczyć rozłożysty masyw najwyższej góry Karpat. Duże rozmiary zrobiły wrażenie na gostyńskich „górołazach”. W którym miejscu zejść ze szlaku, poinformował ich przewodnik. - Dookoła góry - wysokie do samego nieba, bo w końcu byliśmy w tatrach Wysokich. Za sobą mieliśmy widok na Poprad, na miejscowość Gerlach. Na samym początku drogi wodospad, piękny widok, obok niego przechodziliśmy - wspomina po dwóch dniach Marcin.

Po ominięciu sporego żlebu, po dojściu do końca systemu wygodnych i szerokich półek skalnych, przydał się przewodnik do wskazania miejsca, w którym należy skierować się do góry.

To był ostatni moment, by poprawić kaski, założyć uprząż, związać liną i ruszyć pionowo w górę. Pierwszy szedł przewodnik, za nim turyści z Gostynia.

Skałki, „schody” z metalowych prętów, klamry, łańcuchy - na ostatnim odcinku, blisko szczytu.

- Przydało się doświadczenie zdobywałem, chodząc po górach przez kilka lat. Z tatą stopniowo wybieraliśmy coraz trudniejsze szlaki, coraz wyższe szczyty w polskich Tatrach - przyznaje dziś Dawid.

 

 - Zabłądzilibyśmy, gdyby nie jego wskazówki, wiele razy zawracał nas, gdy chcieliśmy iść w innym kierunku. Od przewodnika usłyszeliśmy, że szlak na Gerlach był oznakowany podobno jeszcze w latach 70. Ale ze względu na zbyt dużą ilość wypadków, zrezygnowano z tego - opowiadają „górołazy”. 

 

Czuli się bezpiecznie. Przewodnik miał 30 metrową linę, chociaż osobiście uważa, że długość 10 metrów byłaby wystarczająca. - Opowiadał, że kilka razy uratowała turystów, którzy wystraszyli się oblodzonej trasy, rezygnowali ze strachu. Wtedy mógł ich spuścić w bezpieczne miejsce - mówi Marcin.

Na szczycie

Kiedy dotarli do łańcuchów, dość szybko zdobyli wymaganą wysokość. Trudności ostatniego odcinka turyści z Gostynia porównują z Orlą Percią w polskich Tatrach - może nieco bardziej eksponowane i wymagające mocniejszego trzymania się łańcuchów. 

Na samej górze krzyż - niższy niż na polskim Giewoncie. Musieli go dotknąć, rozejrzeć się, by doznać tego uczucia, że są tam, na samym szczycie. Zmęczeni, spoceni, ale weszli! 

- Na szczycie powietrze suche, trafiliśmy na pogodę słoneczną, bezwietrzną. Skromny strój nie przeszkadzał. Temperatura powietrza około 6 stopni C, a  kiedy wyruszaliśmy w górę, było kilkanaście stopni, mgła, bez słońca - wspomina Dawid.

Po kilku godzinach wspinaczki - stanąć na szczycie najwyższego szczytu Tatr - bezcenne. Radość, satysfakcja - nie do opisania. Jest trochę miejsca, by odpocząć, zrobić zdjęcia, rozejrzeć się. Za krzyżem widok jak z Giewontu - przepaść, tylko bardziej głęboka.

- Chmury ułożyły się pod nami, jak kołderka z pierza. My, tam na górze patrzyliśmy na czyste, błękitne niebo. Ciekawie wyglądały Rysy z najwyższego szczytu - taki mały szczycik. Widać było Łomnicę - drugi najwyższy szczyt w Tatrach, Wysoką, właściwie większą część Tatr Zachodnich moglibyśmy zobaczyć, ale chmury nie pozwalały nam podziwiać gór w pełnej krasie - mówi Marcin.

Euforia trochę ostygła, kiedy turyści uświadomili sobie, że to dopiero połowa trasy. Druga część - ta trudniejsza - była dopiero przed nimi. 

I jeszcze przewodnik dostał niespodziewaną wiadomość, która uświadomiła mu, że nie odpocznie po zejściu z wysokości 2 655 metrów. Okazał się szczęściarzem, gdyż w domu czekała go fizyczna robota - wrzucanie węgla do kotłowni, bo właśnie dostał informację, że przywieźli mu „czarne złoto”, deficytowy towar w dzisiejszych czasach. Wtedy szef wycieczki zarządził „odwrót”.

- Podczas wspinaczki na górę, przewodnik idzie pierwszy, natomiast podczas schodzenia jest odwrotnie - ten, który szedł ostatni, schodzi jako pierwszy - przewodnik na samym końcu asekuruje grupę - opowiada Dawid. 

Dwie godziny to normalne

Był moment, że bez uprzęży, asekuracji mogłoby być ciężko. Pod koniec wędrówki dowiedzieliśmy się od przewodnika, że na tym szlaku miał wypadek jego kolega po fachu - dodaje tata studenta.

Schodzenie do miejsca gdzie mogli zrzucić uprząż, odpiąć się od liny zajęło nam 2 godziny.  Przewodnik uznał, że to normalny czas.

- Nie ociągaliśmy się, ale nie szliśmy też za szybko. Usłyszeliśmy od pana Marka, że miał parę turystów, z którymi ten sam odcinek pokonywał 6 godzin - mówi Marcin.

W sumie ojciec z synem, butując na najwyższy szczyt w Tatrach Wysokich, w ciągu 8 godzin pokonali około 16 kilometrów. Cieszą się bardzo, że trafili w tzw. oczko pogodowe, w sam raz na wysokogórskie wędrówki. Zaufali góralowi i dopisało im szczęście.

- Kiedy zeszliśmy z Orlej Perci byliśmy bardziej zmęczeni, mięśnie dawały o sobie znać. Wtedy przeszliśmy 23 kilometry, w piątek kilkanaście i mieliśmy lepsze buty na nogach - mówią zadowoleni.

Po kilkudziesięciu minutach na profilu pana Marka Pokszana pojawiło się zdjęcie - tona węgla przed kotłownią. 

- Ta chwila, gdy wracasz z Gerlachu do domu... Do przerzucenia tylko tona, za to na cito, bo jutro ma lać - napisał przewodnik wysokogórski.

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama