W niedzielę 6 lipca o godzinie 5.40 na szczycie Mont Blanc czyli Białej Góry stanął 23-letni gostyniak Artur Skorupski. Mont Blanc - 4810,45 m n.p.m. jest najwyższym szczytem Alp i Europy. Nazywa się go też Dachem Europy. Artykuł opublikowany w numerze 38/2014 Życia Gostynia
Skąd pomysł na wejście na Mont Blanc?
Górami interesuję się od dawna. Miałem trzynaście lat, kiedy z ojcem ruszyliśmy z plecakami w Tatry. Chodziliśmy od schroniska do schroniska. Potem były obozy górskie i samodzielne wyjazdy ze znajomymi. W sumie trudno policzyć, ile razy byłem w Tatrach. Nawet sylwestra w tym roku spędzaliśmy w Dolinie Pięciu Stawów.
A Mont Blanc?
To wyżej niż Tatry, a jest to najbliższy obiekt Korony Ziemi, który można zdobyć.
Czy trzeba mieć jakieś specjalne przeszkolenie, aby wejść na najwyższy szczyt Europy?
Raczej nie, ale wiadomo, że wejście na taki szczyt na pewno musi być poprzedzone wspinaczką w niższych górach, skałach czy ścianach wspinaczkowych. Było mi łatwiej: bo wspinałem się już wcześniej. Wiadomo że trzeba mieć też odpowiednią kondycję: niesie się plecak z wyżywieniem na półtora tygodnia, śpiwór, namiot i mnóstwo innych sprzętów... Już podczas podróży autokarem Łukasz, nasz szef wyprawy powiedział, że jeśli do tej pory nie byłem na żadnym czterotysięczniku, to na Blancu czeka mnie największy wysiłek w życiu, tylko pewnie jeszcze nie zdaję sobie z tego sprawy.
Wspomniałeś o sprzęcie, co należy zabrać?
Oprócz wymienionych przed chwilą na pewno dobre buty, raki, czekan, uprząż, kije trekkingowe, odpowiedni ubiór czyli bluzy polarowe, kurtka z membraną, ocieplane spodnie, kominiarka, gogle, ciepła czapka, przynajmniej 2 pary rękawic (polarowe oraz łapawice), kask, ciepły śpiwór puchowy (mój np. ma temperaturę ekstremalną do minus 40C, komfortową około minus 15). Na pewno przyda się też odpowiedni namiot, taki z rękawem śnieżnym - ważne, żeby był lekki i dobrze chronił przed wilgocią i silnym wiatrem. Koniecznie kuchenkę gazową, żeby nie nosić dużej ilości jedzenia i mieć możliwość pozyskania wody ze śniegu. Oczywiście nie mam tu na myśli dużej butli, ale miniaturową: palnik po złożeniu jest wielkości scyzoryka, a butla dużej bułki. Resztę sprzętu wspinaczkowego typu lina, czy karabinki wziął Łukasz.
Jak wyglądała wyprawa?
Najpierw musiałem znaleźć ludzi, którzy zajmowali się logistycznie takimi wypadami. W ten sposób przyłączyłem się do wyprawy zorganizowanej przez KA Warszawa. Wyruszyło nas trzech: Łukasz z Warszawy, Daniel – Polak pracujący w Anglii no i ja. Wyruszyliśmy autobusem 1 lipca wieczorem z Wrocławia, a następnego po przesiadce w Genewie około 22.00 byliśmy na campingu w Les Houches. To baza do wyruszania na Mont Blanc.
Tam rozbiliście namioty?
Nie, w Les Houches zatrzymaliśmy się tylko na chwilę. Sprawdziliśmy sprzęt, trzeba było się przebrać, bo było chłodniej; założyliśmy czołówki i od razu ruszyliśmy do stacji pośredniej– około 1200 metrów wyżej.
Nocą?
No tak, po 3.00 byliśmy na miejscu – na około 2077 m n.p.m To był budynek, ruiny starej stacji kolejki górskiej Col du Mt. Lachat. Budynek bez drzwi i z podziurawionym dachem, gdzie kiedyś dojeżdżał tramwaj, który wiózł turystów do pewnej wysokości góry. Nie rozkładaliśmy namiotów, przespaliśmy się w śpiworach na karimatach. W nocy jeszcze nie było poniżej zera, ale para z ust już leciała. W dzień za to można chodzić w t-shircie. O 9.00 pobudka, śniadanie zupki z paczki, kasza kus-kus i dalej w drogę.
Kolejny punkt…
Kolejny punkt to położony na wysokości 3167m Tete Rousse. Po drodze piękny widok na Aiguille de Bionnassay, idzie się jeszcze po kamieniach, jest zielona trawa, ale u góry już widać lodowiec. Do szczytu mamy do pokonania jeszcze prawie trzy tysiące metrów. Zaczynają się pierwsze strome podejścia i sztuczne ubezpieczenia w postaci stalowych lin. Mijamy ostatnią stację kolejki. Widać kozice górskie, które wcale się nie boją. Są kilka metrów od nas. Po drodze zahaczamy o schron (nie można normalnie spać, ale wolno wykorzystać w nadzwyczajnych sytuacjach) Forester, chyba dawna stacja meteorologiczna. Później rozbijamy na śniegu namioty w okolicy Tete Rousse. W sumie jest około 10 namiotów w tym 3 nasze. Ciekawe zjawisko: śnieg, ale chodzimy na krótki rękaw, bo wysoko słońce grzeje mocno.
Noc w namiocie na śniegu, to ciekawe przeżycie
W śpiworze jest ciepło, a karimata odpowiednio chroni przez zimnem podłoża. Namiotu nie zabezpiecza się tylko śledziami, ale wykorzystuje rękaw, który przysypuje się śniegiem i kamieniami. Pod Tete postanowiliśmy posiedzieć prawie dwa dni żeby się zaaklimatyzować. Bez tego osobę, która nagle pokonuje taką różnicę wysokości może dopaść choroba wysokogórska: krew z nosa, wymioty, gorączka, zawroty głowy…
Były ciężkie momenty podczas wyprawy? Czasem nie udaje się wejść na szczyt ze względu na warunki.
Właśnie pod Tete Rousse po raz pierwszy los wyprawy wisi na włosku: w nocy wiatr fenowy, czyli powietrze, które przelatuje przez góry i nagle spada na dół. Koło 4 nad ranem budzi mnie potężny hałas. Namiot cały się wygina. Szybko wychodzę na zewnątrz i w ciemnościach szukam dużych kamieni żeby nie porwało namiotu. Ludzie stoją i trzymają powyginane rurki. Z pola zdmuchnęło dwa lub trzy namioty Czechów. Z całym sprzętem w środku! Trzymamy namioty czekając aż przestanie wiać. Nad ranem wichura jeszcze bardziej się przybiera na sile i zaczyna szarpać z obu stron. Składamy kijki namiotów, zarzucamy je kolejną porcją głazów i przenosimy się do schroniska zostawiając sprzęt w namiotach. Około południa wiatr trochę ustaje. Wieje przez cały dzień, ale już mniej, pada tylko deszcz ze śniegiem. Parę ekip przeniosło się do schroniska, reszta zrezygnowała i zeszła niżej czekając na poprawę pogody. Kolejna noc. I tym razem warunki nie są najlepsze. Śpimy w jednym namiocie okopanym śniegiem i kamieniami. Nie jest wygodnie. W nocy budzimy się, żeby Łukasz sprawdził czy będzie pogoda, czy będziemy zaatakować szczyt. O 3 w nocy nic z tego: brak szans. Podobnie o 7 rano. Dopiero około 9 pojawia się możliwość ataku na Blanca. Wieje i pada lekki śnieg, ale powoli zaczyna się przejaśniać. Kiedy jesteśmy na ścianie Goutera jest już w miarę normalna pogoda.
Co to jest ściana Goutera?
Część drogi, z dość łatwą wspinaczką, którą pokonujemy z asekuracją lotną (idziemy w trójkę połączeni liną jedna osoba wykorzystuje własne punkty asekuracyjne (wystające skały itp.) idzie się skalną grzędą, podobnie jak na Rysy, ale jest trochę bardziej stromo. No i po drodze mamy kilkunastometrowe kominy. Nic trudnego dla osób, które mają jakieś doświadczenie we wspinaczce na skałach.
Podobno najniebezpieczniejszym elementem ściany jest Kuluar Spadających Kamieni.
To ciekawy element ściany - Grand Couloir, tak zwany Kuluar Rolling Stones. Miejsce, w którym zdarza się chyba najwięcej wypadków w całej drodze na Mont Blanc. Kiedy słońce rozgrzewa skały, lód topi się i odrywa sporej wielkości kamienie, które rozpędzają się spadając z około 800-metrowej ściany Goutera i suną w dół Kuluaru. W pewnym momencie droga przecina Kuluar i aby dostać się na grzędę trzeba przetrawersować żleb dość ostro podciętą ścieżką, cały czas uważając czy nie leci nic z góry. Na szczęście kiedy przechodzimy trawersem jest zimno, lód dobrze zmrożony i głazy nie spadają. Przejście całej ściany zajmuje nam około 4 godzin. Potem zatrzymujemy się na krótko przy starym, nieczynnym schronisku Goûter, ostatnim w drodze na Mont Blanc. Nieco niżej widzimy nowy budynek schroniska, nie schodzimy jednak do niego i dalej ruszamy przez lodowiec na szczyt Dome du Gouter. Gdyby nie chmury, widać by było Blanca.
I wejście na szczyt?
Nie od razu. Robi się późno i nie ma takiej możliwości. Idziemy w kierunku szczytu, ale nie z myślą o ataku tego dnia. Po drodze trochę trzeba uważać na szczeliny. Na tej wysokości powietrze jest już mocno rozrzedzone. Na szczycie jest około 45 procent mniej tlenu. Postanawiamy dotrzeć do schronu Vallot - to taki blaszak wielkości 20 metrów kwadratowych. W środku jest takie podwyższenie obite mata termiczną. Wchodzi się do schronu najpierw pod górę, a potem schodami na dół, żeby w schronie nie wiało. Nie ma prądu, wody itp. Kompletnie wykończeni docieramy tam około 20.00. Pojawia się potężne zmęczenie, jestem ledwo przytomny, straszny ból głowy. Damiana dopada choroba wysokościowa: krew z nosa, potężne zawroty głowy i wymioty. Największym problemem jest zdobycie wody. Człowiek jest wykończony a musi wyjść z Vallota. Trzeba najpierw podejść pod górę i potem zejść na dół, nabrać śniegu do worków i droga powrotna. Szczególnie że przed nami nie ma wiele godzin snu.
Decydujecie się jednak na zdobycie Mont Blanc?
Wstajemy po 2 w nocy i przed 3 wyruszamy z Vallota. Podobnie jak zawsze na lodowcach idziemy związani liną. Najpierw idziemy szerokim podejściem do przedwierzchołka, potem na grań. Po jednej i drugiej stronie przepaść. Cel wyprawy nadal niewidoczny – do wschodu słońca zostało jeszcze kilka godzin. Podobnie jak Grand Couloir odcinek dość niebezpieczny. Asekuracja podczas przechodzenia granią wygląda w ten sposób, że w momencie, kiedy ktoś zacząłby spadać, reszta musi się rzucić w przeciwną stronę grani. Wiele nie widać, czołówka na kasku daje nikłe światło. Nie wolno się zatrzymywać żeby odpocząć. Nawet stojąc się nie odpoczywa. Już sam pobyt na tej wysokości wiąże się ze zmęczeniem. Podejście wreszcie się kończy. Teren zaczyna się wyrównywać. Jest niedziela 6 lipca, na szczyt docieramy około 5:40, kilka minut przed wschodem słońca. Świt na Mont Blanc. Okropne zmęczenie, ale jednocześnie zadowolenie. Łukasz dedykuje wejście Arturowi Hajzerowi. Telefon do domu: udało nam się! Na jakiś czas zdejmuję gogle. Słońce jest jeszcze bardzo nisko, więc nie powinno mnie popatrzyć. Twarz jest wysmarowana mocnym kremem UV. Ale to i tak był błąd. Później skóra z twarzy schodzi mi co najmniej trzy razy. Na szczycie jesteśmy około 10 minut. Silny wiatr i temperatura poniżej minus 25. Robimy kilka zdjęć i zaczynamy schodzić.
Zejście było prostsze?
Wręcz odwrotnie. Trzeba bardziej uważać żeby nie spaść. Nogi bardziej bolą, łatwiej się poślizgnąć, ale nie ma zadyszki. Wracamy do Vallota po część sprzętu, bo na Blanca zabraliśmy tylko uprzęże, liny itp. Potem w dół do Tete, gdzie zostawiliśmy namioty i większą część jedzenia. Musimy się spieszyć, świeci słońce i chcemy szybko przejść pod Wielkim Kuluarem. Pojawia się słońce i koło południa kamienie na pewno polecą, ale nam udaje się dotrzeć tam około 10. Atakując szczyt udało nam się trafić w okno pogodowe. Schodząc spotyka nas ciekawe zjawisko: „duch gór”, czyli widmo Brockenu: odbicie cienia człowieka na będącym poniżej obłoku pary. Ponoć wróży to śmierć w górach. Łukasz, szef wyprawy i doświadczony przewodnik nagle pojawia się, a właściwie nie on, a jego cień na chmurze poniżej. Mimo, że próbujemy sprawdzić z Damianem, czy nas też obejmie ten cień, my się nie łapiemy. Łukasz podnosi czekan żeby sprawdzić czyj to cień. Jego. Prowadził go całą grań, aż do przedwierzchołka.
Na szczęście nic złego się nie stało. W Tete Rousse nocleg?
Nie, zwijamy bagaż, jemy i schodzimy do Forester. Już po drodze spotka nas burza z gradem. Tutaj śpimy na pryczach bez materacy, bo znowu rozszalała się burza. W nocy budzą nas hałasy, okazuje się, że to myszy a ich przysmakiem jest moja kasza manna. W Les Houches jesteśmy następnego dnia. Na kampingu ludzie mówią, że na dole leje od dwóch tygodni. Nam udało się trafić na okno pogodowe.
Gdzie teraz planujesz wyprawę?
Elbrus i Kazbek, czyli Kaukaz, pogranicze Gruzji i Rosji. Najpierw trzeba znaleźć sponsorów i chętnych.
Wysłuchała Izabela Skorzybót