reklama

Bohaterowie ziemi gostyńskiej. Brutalnie wyprowadzeni z domu, nie wrócili do rodziny na Boże Narodzenie

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor: | Zdjęcie: Agata Fajczyk

Bohaterowie ziemi gostyńskiej. Brutalnie wyprowadzeni z domu, nie wrócili do rodziny na Boże Narodzenie - Zdjęcie główne

Hieronim Glinkowski z Siemowa przy pomniku rozstrzelanych w starej żwirowni w Klonach | foto Agata Fajczyk

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości- Całe życie zbierałem te informacje. Tutaj spisane zostało tylko, co najważniejsze, niewielki fragment tego, czego się dowiedziałem - powiedział Hieronim Glinkowski, wnuk Wincentego - mieszkańca Siemowa, którego - wraz z sześcioma innymi Polakami z okolic Gostynia - naziści rozstrzelali w starej żwirowni w Klonach, w 1939 roku. Uczestnicy obchodów 85. rocznicy tragedii w Klonach przeżyli niezwykłą i osobistą lekcję historii. Warto przeczytać, gdyż jej bohaterowie - wyprowadzeni brutalnie z własnych domostw - nie wrócili na kolację wigilijną do rodziny.
reklama

Kończy się grudzień. Przy świątecznym stole warto wspomnieć te osoby z gminy Gostyń, którym 85 lat temu nie było dane spędzić Bożego Narodzenia z rodziną. 

8 grudnia 2024 r., podczas uroczystych obchodów 85. rocznicy egzekucji, o której pamiętają mieszkańcy gostyńskiej gminy, przy mogile rozstrzelanych na cmentarzu starogostyńskim Hieronim Glinkowski zatrzymał osoby, biorące udział w corocznych uroczystościach, prosząc o cierpliwość. Następnie przedstawił wspomnienia swoich bliskich, sąsiadów, które gromadził przez dziesiątki lat.

Żaden z uczestników nie żałował, że pozostał dłużej, że wziął udział w niezwykłej lekcji historii, pełnej emocji, osobistych wrażeń. Zebrani stali w milczeniu nad mogiłą i słuchali z ciekawością. Za zebrane i przedstawione fakty związane z aresztowaniem 6 mieszkańców, na początku grudnia 1939 r. podziękowali panu Hieronimowi z Siemowa brawami.

reklama

- Jako mały chłopiec pasłem krowy. Dziś jest nie do pomyślenia, żeby ośmioletni chłopiec pilnował krów na łące. Z dziadkami tam chodziłem, a  oni o wojnie opowiadali, słuchałem z ciekawością. I spisałem te historie. (...) Kiedyś byłem w Muzeum Stutthof w Sztutowie, gdzie mieścił się obóz koncentracyjny. Tam ukraińska dziewczyna była przewodniczką polskich studentów. Zapadły mi w pamięci pewne rady, których udzieliła studentom. Powiedziała do nich, żeby słuchali dziadków, kiedy opowiadają swoje historie i zapamiętali, co usłyszą. Doradzała, żeby nie szukali w internecie informacji, bo tam są podawane niepełne, a niekiedy nieprawdziwe - wyznał pan Hieronim w rozmowie z dziennikarką.

Prawodpodobnie, w 1939 roku - kiedy doszło do tragedii w Klonach, w domach trwały przygotowania do świąt. Prace w polu były już zakończone, rodziny spędzały więcej czasu razem, rozmawiając, może śmiejąc się. Warunki były trudne, zaledwie dwa miesiące wcześniej rozpoczęła się II wojna światowa...

reklama

Opis wydarzeń z historii rodzinnej Hieronima Glinkowskiego oraz rodzin rozstrzelanych w Klonach w 1939 roku:

(...) Jako wnuk rozstrzelanego tu Wincentego Glinkowskiego, będąc na domowym miejscu przez dziesiątki lat, byłem świadkiem rozmów, jakie były prowadzone przez mego ojca Bronisława ze swoim rodzeństwem, sąsiadem - Janem Kaczmarkiem i jego rodzeństwem, o dniu aresztowania i czasach wojennych jakie przeżyli.

Już w pierwszych dniach wojny wojska niemieckie zajęły Gostyń i wszystkie wioski w tej części Wielkopolski. Wielkopolska nazwana została Land Warthe, czyli Krainą Warty, zaś wioska Siemowo - Lanzarote

Już 7 września 1939 r. w Siemowie, zebrano wszystkich mężczyzn i zamknięto na 1 noc w drewnianej strażnicy wiejskiej na środku wioski, w celu zastraszenia, pod groźbą śmierci za wszelkie nieposłuszeństwo.

reklama

Na przełomie października 1939 r. władze niemieckie wydały dekret o obowiązkowym zdaniu wszelkiej broni w całej Wielkopolsce. Dotyczył on broni palnej długiej i krótkiej, jak również broni białej, czyli szabel, sztyletów, bagnetów używanych podczas I wojny światowej i różnych powstań. Władze niemieckie, po dokładnym sprawdzeniu list, jakie sporządzili mieszkający tu Niemcy i lokalni folksdojcze (Volksdeutsche), przystąpili do masowych aresztowań i wtrąceń do więzień, a następnie do  wywózki do pracy w głąb Niemiec i przesiedleń całych rodzin do Generalnej Guberni, dlatego rewizje i aresztowania zaczęły się niebawem.

(...) Rankiem, w sobotę, 2 grudnia do naszego domu wtargnęli funkcjonariusze policji niemieckiej - w liczbie 3 osób i 1 oficer mundurowy. Urzędnicy mieli długie czarne płaszcze, kapelusz na głowie, oficerki i rękawice skórzane na rękach. Przed domem stał samochód osobowy i samochód wojskowy, przy którym stało 4 żołnierzy. Jeden z nich trzymał na smyczy psa, rasy owczarek niemiecki. Po wyprowadzeniu mego dziadka na podwórze, babcia moja Pelagia wraz ze swymi dziećmi stała na baczność w sieni - tj. na korytarzu, pod schodami prowadzącymi na strych. Nie było im się wolno ruszyć aż do odwołania. Dziadka wywleczono na środek podwórka koło studni i używając obraźliwych słów bito go pięściami, by oddał broń. Gdy to nie dało rezultatu, jeden z urzędników przypięty do pasa miał spleciony z rzemienia długi na ok. 70 cm bat, zwany pejczem. Każde uderzenie tym narzędziem, zostawiało ślady na ciele - mimo ubrania. Po krótkiej przerwie użyto kłamstwa - podstępu: że sąsiad Kaczmarek już go wydał i na nic ten upór. Dziadek nie uwierzył w to - mówiąc, że znają się od dziecka, wychowali się tu razem, dorastali i razem byli w okopach I wojny światowej. Wiedział mój dziadek, że Wojciech to stary twardy żołnierz i go nie wyda.

reklama

Przez otwarte drzwi mieszkania dochodził płacz najmłodszych córek - Anny i Teresy, które miały 6 i 10 lat. Zdjęty strachem o los najbliższych - gdyż grożono, że wywiozą ich w głąb Niemiec, a tak wezmą tylko jego - zgodził się, że odda broń i udał się do starej drewutni. Tam za pniem drzewa znajdował się pistolet. Wtedy to oficer Wehrmachtu skierował broń w kierunku lasu i wystrzelił. Wbiegli więc żołnierze stojący na drodze, zabrali mego dziadka i zaciągnęli do samochodu. 

Urzędnik policji, wracając, podszedł do najstarszego syna aresztowanego - Edmunda (lat 18) i powiedział: 

Wiedziałeś, że ojciec ma broń i twoim obowiązkiem było nam powiedzieć.

Uderzył go pięścią w twarz, ale ten nie upadł, bo chwycił się schodów, przy których stał. Natychmiast urzędnicy udali się na rewizję do sąsiada - Wojciecha Kaczmarka. Pokazał im tylko wojskową menażkę i maskę gazową. Rzeczy te leżały w starej drewnianej szopie, były zakurzone i zaśniedziałe ze starości. Nie mając dowodów, nie zabrali sąsiada, lecz kazali, by sam przyszedł złożyć wyjaśnienia do urzędu. Mimo że mu odradzano i proszono, by się ukrył, ten z obawy o los najbliższych - nie przeczuwając, że grozi mu najgorsze - udał się w poniedziałek z rana pieszo do magistratu, z którego już nie wrócił.

Ta sama jednostka operacyjna od razu udała się do Leona Jarczyńskiego, który pracował w Gostyniu u Klempla, we młynie. Odbierał worki z mąką i przenosił je na magazyn, wiedzieli żandarmi dokładnie, że tego dnia jest w domu. Był to młody dwudziestokilkuletni, zdrowy, silny mężczyzna. Podczas przesłuchiwań przez cały czas znosił dzielnie bicie, kopanie, wulgaryzmy. Cały zakrwawiony, z wybitymi zębami leżąc na podwórku, nie pisnął ani słowa. Wtedy to oprawcy przyprowadzili jego ojca - Szymona. Myśleli, że być może poruszony strasznym widokiem swego syna, zacznie mówić. Ojciec nie mogąc znieść tego cierpienia, powiedział:

 Leon, nie upieraj się, bo zatłuką cię na śmierć, a tak może przeżyjesz. 

Posłuchał, wskazał gdzie jest pistolet. Z racji, że nie mógł iść o własnych siłach, zaciągnięto go i wrzucono do wojskowego auta, w którym już siedział skulony z bólu mój dziadek.

Co z pozostałymi pomordowanymi? Losami pozostałych pomordowanych i pochowanych w zbiorowej mogile w Starym Gostyniu zainteresowałem się stosunkowo dość późno, bo jakieś 20 lat temu. Wówczas spotkałem tu starszego pana, który na uroczystość Wszystkich Świętych przyniósł duży wieniec i położył na grobie. Zapytałem, kim jest w relacji do tego miejsca, że przyniósł tak piękne kwiaty. Oznajmił wówczas, że jest synem Stanisława Ratajczaka z Rębowa. Nie wiedział o uroczystościach 8 grudnia, o apelu pomordowanych i nie znał miejsca egzekucji. Podczas rozmowy podeszła jego siostra i razem pojechaliśmy na miejsce rozstrzelania. Do końca swojego życia będę widział, trzymające się starsze rodzeństwo, które płakało na miejscu śmierci swego ojca, jak małe dzieci. Pan Ratajczak przyjechał potem kilka razy na tę uroczystość, potem do Siemowa do świetlicy na kawę. Był jednak nieskory do opowiadania. Rewizje - jak mówił -  wyglądały tak samo jak u pozostałych i, mimo upływu lat, jest to dla niego trudne i głębokie przeżycie, choć dobrze to pamięta.

Postanowiłem wtedy, wraz z sąsiadem Krzysztofem Kaczmarkiem, wnukiem zamordowanego Wojciecha, że udamy się do Siedlec, szukając rodziny Zygmunta Grabarczyka. Od najstarszych mieszkańców tej wioski dowiedzieliśmy się, że po egzekucji rodzina wkrótce została wywieziona i po wojnie nikt już nie wrócił do swojego domu.

Szukając dalej losów pozostałych, udaliśmy się do Skokowa, gdzie mieszkał pan Adamski. Po krótkiej rozmowie, od mieszkającej tam rodziny, dostaliśmy numer telefonu do córki pana Adamskiego, która mieszkała wtedy w Jarocinie, na os. Westerplatte. Ponad osiemdziesięcioletnia pani, niechętna do rozmowy przez telefon, zgodziła się na wizytę i rozmowę ze mną. Po kilku dniach udałem się na umówioną godzinę do Jarocina, do jej mieszkania. Była to sympatyczna, schorowana starsza pani, lecz obdarzona niezwykłą pamięcią.

Opowiedziała wówczas, iż w momencie aresztowania była dziesięcioletnią dziewczynką, a jej młodszy braciszek miał 6 lat. 2 grudnia Niemcy, wjechali przez otwartą bramę do dużej zagrody w Skokowe, w której mieszkali. Kiedy jej ojciec wyszedł i zapytał, o co chodzi, rzucili go na ziemię i podczas bicia jeden z urzędników wrzeszczał: „oddaj broń, to cię puścimy”. Mimo tylu lat, ona widziała te twarze. Byli to silni wysocy mężczyźni, w liczbie 3 osób. Żołnierzy było kilku, jeden z nich trzymał dużego psa na smyczy.

Wtedy to moja mama, Anna, nie mogąc znieść widoku bitego męża powiedziała: Przestańcie, broń należy do mojego taty, to ja odpowiadam za nią. 

I oddała (...) pistolet. Myślała, że jako kobietę potraktują ją inaczej, a męża zostawią w spokoju. Nic bardziej mylnego.

Na widok bitej pięściami mamy, gdy jeden trzymał ją za włosy, a drugi bił po twarzy, mój mały brat zaczął przeraźliwie krzyczeć. Wtedy to jeden z esesmanów podszedł do mnie i brata, i po niemiecku głośno krzyknął „ruhe” - to znaczy spokój. Był to tak wielki wstrząs dla niego, do tego stopnia, że na długi czas stracił mowę. A, gdy ją odzyskał, jąkał się już do końca życia. Zdrowia psychicznego też nie odzyskał i opiekowałam się nim do końca życia, a dożył zaledwie 50 lat. Żołnierze zabrali moich rodziców, wrzucili do samochodu i nigdy już ich nie widziałam. Siostra mamy otrzymała pozwolenie od władz niemieckich i raz mogła odwiedzić moją mamę w piwnicy, w gostyńskim ratuszu. Poszła pieszo ze Skokowa - 22 km. Zaniosła jej ciepły koc i kromkę suchego chleba. Kiedy stanęła w ciemnej piwnicy więzienia, szukając wśród kilkunastu kobiet swej siostry, nie poznała, która to jest. Gestem dłoni mama pokazała, gdzie stoi. Nie zamieniła z nią ani słowa. Sina, spuchnięta twarz uniemożliwiała rozmowę. Trzeba dodać, że pozostałe kobiety wyglądały wszystkie tak samo. Kiedy ciocia wróciła do domu, na pytanie, co z mamą odpowiedziała tylko jedno słowo - „żyje”. Mój dziadek, do którego należała broń ukrywał, się po rodzinie i przyjaciołach do końca wojny. Wiadomość o rozstrzelaniu taty przyniósł listonosz, po 3 tygodniach od egzekucji - komentuje ze łzami w oczach starsza pani. 

Dodała też, że ze względu na stan swojego zdrowia, nie odważy się przyjechać i stanąć nad mogiłą swojego ojca, byłoby to zbyt silne przeżycie, nawet po takim upływie czasu.

Po zakończeniu działań wojennych w latach 50., już jako mężatka, zaczęła szukać jakiejś informacji o losach rodziców.

Pojechałam do urzędu gminnego w Gostyniu, gdzie w tych stalinowskich czasach nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Wtedy na korytarzu, nie przedstawiając się, pewna starsza pani załatwiająca sprawę w urzędzie powiedziała, że być może ojciec pochowany jest w Gostyniu Starym, bo tam leży sześciu rozstrzelanych za broń. I tak moje poszukiwania rodziców, dobiegły końca.

Dopiero w latach 90. student historii z Wrocławia, piszący pracę dyplomową na temat gilotyn II wojny światowej, mając dostęp do archiwum, odnalazł panią Annę Adamską i po ponad 40 latach dowiedziała się, co stało się z jej mamą.

W połowie grudnia 1939 r. przewieziono kobiety z Gostynia do piwnic Ratusza w Lesznie, a stamtąd, po mniej więcej kilku dniach kolejnych przesłuchiwań, przewieziono je do więzienia we Wrocławiu. Dnia 23 grudnia rankiem, ustawiono gilotynę na więziennym rynku, na ulicy Kleczkowskiej, by tam dokonać egzekucji. Student ten przedstawił dokładny opis tych strasznych wydarzeń, lecz ja tych drastycznych scen tu nie opisuje z racji obecności małych dzieci. Tak więc pani Anna Adamska, jako pierwsza ze skazanych tam kobiet, została przypięta do drewnianej lody i jako pierwsza Polka ścięta gilotyną. Po wszystkim ciała zostały załadowane na samochód ciężarowy i wywiezione. Dokumentów miejsca pochówku student nie odnalazł. W aktach oskarżenia tych kobiet było zapisane, że są polskimi szpiegami - to znaczy wrogami Trzeciej Rzeszy.

Wracając jeszcze na chwilę do tu pomordowanych, chcę dodać że, odpowiedzialnym za tragedię aresztowań przesłuchiwań i rozstrzelania w żwirowni starogostyńskiej był niemiecki oficer chodzący w cywilnych ubraniach, doskonale mówiący o polsku o nazwisku Juliusz Preck. W akcie oskarżenia było napisane: „posiadanie sprzętu wojskowego”.

Naocznymi świadkami egzekucji byli dwaj młodzi mieszkańcy Starego Gostynia. Jednym z nich był Franciszek Kuczma. Wzięto ich przymusem ze swoich posesji i wozem sztabowym, ciągniętym przez konia, pojechali w Klony. Jak pamiętał - 8 grudnia było ok. 8 stopni C mrozu i parę centymetrów śniegu, lekki wiatr potęgował uczucie chłodu. Pluton egzekucyjny składał się z 6 żołnierzy. Pierwszą trójkę skazanych, ustawiono twarzą do ściany żwirowni tak, by dwóch strzelało do jednego w tył głowy, z odległości mniej więcej 5 m. Po chwili ustawiono kolejnych trzech skazańców. Nikogo nie trzeba było dobijać. Przewieźli ciała pomordowanych na cmentarz w Starym Gostyniu wykopali dół złożyli ciała i zasypali. Na koniec wbili brzozowy krzyż, stojący tu przez długie, lata. Jak wspominał pan Franciszek - nie mogli uwierzyć, że po wszystkim, co widzieli, pozwolono im wrócić do domu i dodał:

Być może to Maryjne Święto Niepokalanego Poczęcia akurat im uratowało życie.

Na sam koniec chciałbym dodać, że odnotowane tu przeze mnie fakty, od naocznych świadków z ich życia, nie spisałem przeciwko komukolwiek, ani z wrogości do żadnego narodu. Spisałem je po to, by dzisiejsze młode pokolenie, wolne od wszelkich zakazów i ograniczeń, zapamiętało, że wolność w której żyją, należy szanować i chronić. Nie jest im dana darmo i nie jest dana na zawsze. I, by pamiętali, że ktoś kiedyś za tę wolność walczył, cierpiał i jakże często w cierpieniu umierał.

Informacje zebrał Hieronim Glinkowski

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama