reklama

Bezdomny z Gostynia, po kilku latach tułaczki, dostał mieszkanie. Byłby szczęśliwy, gdyby mógł pracować

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor: | Zdjęcie: Agata Fajczyk

Bezdomny z Gostynia, po kilku latach tułaczki, dostał mieszkanie. Byłby szczęśliwy, gdyby mógł pracować - Zdjęcie główne

Gwidon Juskowiak kilka dni po wprowadzeniu się do przyznanego mieszkania komunalnego | foto Agata Fajczyk

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościAlkoholizm, udar mózgu, depresja, epilepsja - z takim bagażem 53-letni Gwidon wrócił do Gostynia, „na stare śmieci”. - Nie chcę być wiecznie uzależniony od ośrodka dla bezdomnych. Mogę się postarać i pójść gdzieś do pracy, jeśli zdrowie pozwoli. Nie jestem zniedołężniałym staruszkiem - mówi o sobie. Kiedy, po kilku latach tułaczki, w gostyńskiej gminie przyznano mu mieszkanie, nie mógł uwierzyć.
reklama

Wpadliśmy na Gwidona przypadkiem. Miejsko-Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej w Gostyniu ogłosił w mediach społecznościowych zbiórkę dla „potrzebującej, samotnej osoby z naszego miasta”. Wymieniano, że wśród najpotrzebniejszych rzeczy są: meble kuchenne, lampy, pościel, kołdra oraz kuchenka elektryczna z dwoma płytami grzewczymi.

Otrzymał mieszkanie komunalne

Okazało się, że to dla mężczyzny z Gostynia, który przez kilka lat mieszkał w ośrodku dla bezdomnych, tułał się po Polsce i na początku roku otrzymał mieszkanie komunalne. Osoby o dobrym sercu, które chciały pozbyć się używanych mebli czy innego sprzętu, miały okazję pomóc. W gostyńskiej gminie mieszkają takie.
 

- Sam też zadzwoniłem do znajomych. Jedna osoba się zgłosiła, miała dość dużo rzeczy do wydania. Ale byli też inni chętni mieszkańcy. To, co mieli u siebie, wystarczyło by obdarować pana Gwidona - zapewnia Paweł, pracownik socjalny z MGOPS w Gostyniu.

reklama

Dzięki temu mężczyzna - przez ostatnie lata bezdomny - mógł się urządzić w komunalnym mieszkaniu w Goli, na tzw. lotnisku. Ucieszyłby się jeszcze z używanego niewielkiego stołu, do kuchni. I kuchenki a raczej maszynki elektrycznej.

- Może być taka mała, turystyczna, żebym tylko mógł gotować. NIe zaszkodzi kuchenka gazowa, na dwa palniki. Tym bardziej będę zadowolony. Chodzi o to, bym sobie mógł coś do jedzenia przyrządzić dla siebie, bo jestem sam - mówi.

Może komisja orzekająca zmieni zdanie?

Aktualnie składa dokumentację, by stanąć przed zespołem orzekania o stopniu niepełnosprawności. Złożył wniosek o podwyższenie stopnia "ze względu na pogarszający się stan zdrowia". Aktualnie ma przyznany lekki i jest zły, ponieważ ze znalezieniem zatrudnienia w tym przypadku, wbrew pozorom, jest duży problem. A bardzo chciałby pójść do pracy.  W Pile, gdzie Gwidon mieszkał kilka lat w ośrodku dla bezdomnych, regularnie otrzymywał taki „wyrok”.

reklama

- „Pacjent nie może wykonywać żadnej pracy zarobkowej, nie rokuje poprawy stanu zdrowia, mimo regularnego pobierania leków. Wymaga rehabilitacji”. Według tego oświadczenia lekarze z komisji, którzy w życiu mnie nie widzieli, nie badali, zapisywali mi kule i balkonik. Chciałbym pracować, tylko muszę postarać się o II grupę orzeczenia o niepełnosprawności w stopniu umiarkowanym. Wtedy przyjmą mnie z otwartymi ramionami, bo zakłady otrzymują dotację z PFRON - mówi z żalem Gwidon.

Zgubiła go praca na odległość


Jest gostynianinem. W tym mieście się urodził, wychował na jednym z miejskich osiedli. Nauczony pracy, jako nastolatek pomagał ojcu przy hodowli setek nutrii. W czasach dzieciństwa wiedział, że najważniejszy jest obowiązek, później przyjemności z rówieśnikami. Gwidon w Gostyniu też się ożenił, założył rodzinę, doczekał się dwojga dzieci - syna Eryka i córki Patrycji. Niestety, nie pracował w Gostyniu i - jak mówi - to zabiło mu małżeństwo. Zaniedbał rodzinę. O to, że żona poznała innego faceta i odeszła, obwiniał również siebie. 

reklama

- W owym czasie w domu bywałem rzadko, gdyż pracowałem w Poznaniu, w polskiej firmie, ale wyjeżdżałem na Białoruś. Zarabiałem na życie, utrzymanie rodziny. Związek na odległość nas zgubił - przyznaje otwarcie Gwidon. 

Pocieszenia szukał w alkoholu

Nie ukrywa, że przeżywając rozpad małżeństwa, pocieszenia i zapomnienia szukał w alkoholu.

- Przez miesiąc mieszkałem u brata, niedaleko, właściwie po sąsiedzku od rodziny, na tej samej ulicy. Alkohol powodował, że nie myślałem o pracy. Nie powiadomiłem nawet szefa, co się ze mną dzieje - wspomina. 

Gwidon pracował wtedy w firmie u kolegi. Szef sam przyjechał po niego do Gostynia. Znalazł go w mieszkaniu brata, kiedy był pijany.

- „Co ty wyprawiasz? Ludziom w firmie tłumaczę, że ty chorujesz. Nie chcę ich kłamać, ale miesiąc już cię w pracy nie ma” - mówił. Ja to zlekceważyłem, w głowie miałem alkohol, było mi obojętne, co się w świecie dzieje. Ale córka, Patrycja stała w drzwiach, po rozmowie zaczęła płakać. I to mnie poruszyło - że córka własnego ojca widzi, jak się stacza, jak idzie na dno. Pieniądze, które wtedy zostawił mój kolega i pracodawca, wręczyłem bratowej, nie chciałem ich, bo wiedziałem, że przepiję. Mogła je wykorzystać lub przekazać mojej rodzinie - wspomina Gwidon czasy sprzed lat.

Sam w końcu „wyprostował się”, poszedł do pracy, co nie oznacza, że zapomniał o alkoholu. Co jakiś czas się upijał, odpływał. Takie "ciągi" cyklicznie się powtarzały.

- Ale praca budowlańca była. Spałem w pokoju dla pracowników, które prowadził mój kolega i szef. Ten „luksus” się skończył, kiedy firma zmieniła branżę. Szef potrzebował fachowców do układania torów, kupił ciężki sprzęt. Zacząłem wtedy zmieniać firmy. Przestało się też układać w branży budowlanej - latem i jesienią była praca, ale nie zimą. Wkurzało mnie to, bo chcąc się utrzymać, musiałem zarabiać pieniądze. Trzeba było z czegoś żyć - opowiada gostynianin.

Przeniósł się do gospodarza w pobliskiej gminie. Tam zimą miał pracę przy oprzątaniu bydła. Ale jako człowiek czuł się wykorzystywany, zwłaszcza u pracodawców, którzy wiedzieli, że nie ma mieszkania.  Mysleli, że dach nad głową mu wystarczy, płacili "grosze". W poszukiwaniu zajęcia wyruszył dalej.

 - Jeździłem od gospodarstwa do gospodarstwa, także poza powiat gostyński. Jednak na kilkanaście godzin pracy przy zwierzętach gospodarskich, mało zarabiałem. Nie zaprzeczam - miałem schronienie i wyżywienie, mimo tego przerzuciłem się na zajęcia stajennego, pracowałem przy koniach. Dobrze trafiłem. Dziś kocham konie, nauczyłem się nawet jeździć - przekonuje.

Pracował u hrabiego

Gwidon podczas swojej tułaczki poza Gostyniem, pracował w 4 stajniach, przy stadninach koni. Zajęcia nie brakowało od rana do późnego wieczora. 

- Konie rano trzeba nakarmić, wyprowadzić na padoki, posprzątać boksy, zaścielić, uszykować jedzenie, wprowadzić konie. Zabrać na ujeżdżanie, żonglerkę. Pracy jest sporo - przekonuje.

Na drodze spotkał wielu ludzi, miał szczęście do szefów. Niektórzy wozili go nawet do lekarza. Dziś przyznaje, że z największym sentymentem i chyba najdłużej będzie wspominał pracodawcę Antoniego Chłapowskiego, potomka generała Dezyderego Chłapowskiego, który jest właścicielem Centrum Hipiki w Jaszkowie. Tam znalazł swoją pierwszą pracę przy koniach. Ceni hrabiego za uczciwośc i szacunek do człowieka, do pracowników.

- Nie unikał udzielania pomocy, ale miał wyczucie, może intuicję, do kłamstwa. Nie znosił, kiedy go oszukiwano. Doceniał szczerą rozmowę. Wiem również, że pracy się nie boi. Bardzo miło wspominam ten czas. Zrezygnowałem z pracy sam, bo dla jednego stajennego było za dużo koni do obsługi, rozstaliśmy się bez kłótni. Chłapowski nawet zaproponował, żebym u niego tydzień, dwa pomieszkał, dał mi wyprawkę. Człowiek z klasą - wyznaje Gwidon.

To u barona Chłapowskiego w Jaszkowie bardzo polubił konie, dlatego po rozstaniu szukał pracy również w stajni. Pracował w łódzkim, uciekał też w okolice Jeleniej Góry.

- Tam Niemcy wykupują ziemie, pałacyki, zakładają gospodarstwa agroturystyczne. To mi się podobało. Przeszkadzała mi epilepsja. Kiedy pracodawca widział, jak dostaję atak, żaden nie chciał mi później przedłużyć umowy - dodaje gostynianin.

Lekarz z powołania sprawił, że Gwidon chodzi

Drugą osobą, którą podziwia i szanuje jest neurochirurg ze szpitala w Pile. Gwidon przekonuje, że to „prawdziwy lekarz z powołania” i zapewnia, że dzięki niemu dziś w ogóle chodzi i może mówić.  Pracował akurat okolicach Piły, w gospodarstwie, gdzie hodowano konie, byki i inne zwierzęta. Umawiał się z potencjalnym szefem na pewnych warunkach - ja pokażę co potrafię, wy pokażecie, jak płacicie. Po okresie próbnym strony podpisywały umowę, zatrudnienie było pewne. Trzymał się swojej zasady, że w pracy był trzeźwy, ze względu na zwierzęta.

Tego dnia, w wolnym czasie, wybrał się do sklepu. Po drodze stracił przytomność, przewracając się. 

- Nie wiem, jak to się stało. Wcześniej nigdy „lekarzy na oczy nie widziałem”. Rzadko u nich bywałem. A tu, po 7 dniach, obudziłem się w szpitalu w Pile, na oddziale neurochirurgii. Okazało się, że usuwano mi krwiaka, przeszedłem trepanację czaszki. Stwierdzono udar, stąd ta moja niewyraźna mowa. I tak jest dobrze, po przebudzeniu bełkotałem. Tego słuchał neurochirurg Błaszyk - nie rozumiał nic, ale sprawdzał czy mój mózg jest w dobrym stanie, czy pracuje. Opowiedział, jak znalazłem się w szpitalu - wspomina mieszkaniec Goli. 

Gwidon dowiedział się, że leżał na drodze z rozbitą głową. W tym stanie znaleźli go przechodnie, przypadkowi ludzie wezwali karetkę pogotowia. Myśleli, że jest pijany.

- W szpitalu w Trzciance, gdzie mnie pierwotnie dowieziono, zrobiono mi tomografię głowy i okazało się, że mam krwiaka. I dostałem udar - opowiada. - Sympatyczny neurochirurg z Piły oznajmił, że cały zespół musiał z domu ściągać w nocy, by w mojej „głupiej głowie grzebać”. Załatwił mi również rehabilitację w szpitalu w Białogardzie. Tam, po 8 miesiącach na wózku, uczyłem się ponownie chodzić. Rezultaty są dobre, chociaż kuleję. Do dziś pozostały mi niedowład twarzy i padaczka pourazowa - dodaje dotychczasowy bezdomny.

Po rehabilitacji wrócił do szpitala do Piły, gdyż chciał pochwalić się faktem, że chodzi - o kulach, ale stanął na nogi.

Od tego znakomitego lekarza usłyszałem: "zobaczcie, k..wa, Juskowiak jest na chodzie". On potrafił z żoną, w niedzielę po mszy św. przyjechać na oddział. Żona piła z pielęgniarkami kawę, a lekarz odwiedzał swoich pacjentów - dodaje z sentymentem mieszkaniec Goli.

Miał ze sobą butelkę Johnnie Walkera w podziękowaniu za to, że naurochirurg z powodu udaru mózgu u niego, nocy nie przespał, zespół lekarzy zwołując do operacji. 

Dziś mogę chodzić - opowiada gostynianin. - Za to lekarz z butelką wysłał mnie do kaplicy, bym się pomodlił i podziękował za zdrowie. Zostawiłem Johnnie Walkera w przyszpitalnej kaplicy 

Uratował to małżeństwo?

Chętnie spotka się też z kolegą - zawodowym kierowcą, którego poznał na odwyku, gdzie przebywał 6 tygodni. Gwidon mówi o tym z dumą, ponieważ jest przekonany, że uratował mu małżeństwo. Kolega pracuje właściwie w samochodzie ciężarowym. Też „walił mu się” związek, bo jeździł po trasach Niemiec, Francji, do domu wracał rzadko.

Rozmawialiśmy o tym, doradziłem mu, by zaczął jeździć w Polsce. Posłuchał - przebywał za granicą dopóki nie zarobił na remont mieszkania, a później wrócił do kraju, by być bliżej rodziny. Odwiedzał mnie w ośrodku dla bezdomnych, pomagał mi w tych latach, wychodziliśmy na kawę, zaprosił mnie do domu na obiad. Cieszyłem się, że jemu się powiodło, że jest z żoną w szczęśliwy, że małżeństwo się utrzymało - opowiada Gwidon.

Czas oczekiwania na mieszkanie był najtrudniejszy. Gostynianin wpadł w depresję

Kiedy zakończył jakąkolwiek pracę, wracał do ośrodka dla bezdomnych w Pile. Jego pobyt kosztował MGOPS w Gostyniu 49 zł dziennie.

- Płaca obowiązuje w okresie grzewczym, ale mój pobyt opłacano cały czas, bo wiedzieli, że choruję - tłumaczy gostynianin.

W ośrodku dla bezdomnych spędził z przerwami kilka lat, był nawet gospodarzem takiej placówki. Najdłuższy okres, ten ostatni, trwał przeszło rok - mniej więcej wiosną 2022 r. zdecydował się wysłać do ZGKiM w Gostyniu wniosek o przyznanie mieszkania komunalnego. 

- Już nie mogłem tam wytrzymać - stąd ta depresja. Nie dawałem rady- kula, ataki padaczki się powtarzały, do pracy nie mogłem jechać, lekarze nieosiągalni - tłumaczy Gwidon. - Poza tym nie chcę być uzależniony od ośrodka dla bezdomnych. Zamierzam starać się o umiarkowany stopień niepełnosprawności i pójść gdzieś do pracy. Nie jestem zniedołężniałym staruszkiem. Wyszedłem z tego. Sam sobie radzę. Nie chcę naśladować tych, którzy wykorzystując pomoc społeczną, zasiłki, siedzą w ośrodku dla bezdomnych mając dwadzieścia kilka lat. Za każdym razem pieniądze, jakie dostają, to przepijają - analizuje, zapewniając, że sam do kieliszka nie zaglądać nie zamierza.

To zapamiętane sceny z życia po udarze, umiejętnie ubrane w słowa wspomnianego neurochirurga z Piły sprawiają właśnie, że Gwidon nie sięga po alkohol już od 3 lat. 

- Nie tknę już więcej. Lekarz mi powiedział: możesz sobie wypić, jak chcesz, ale jak dostaniesz drugi udar, to pamiętaj co było wcześniej. Znowu chcesz jeździć na wózku 8 miesięcy? Znowu pielęgniarki mają o 5 rano do ciebie przychodzić, rozbierać cię do naga? Pamiętasz, jak zdejmowały osranego pampersa, myły cię, goliły i były wkurzone, kiedy cię z boku na bok przewracały, żeby odleżyn nie było? Chcesz tego? Zastanów się. Zamiast alkoholu kup sobie coś słodkiego. I tak robię - wyznaje Gwidon.

Niespodziewany przydział mieszkania. Był w szoku

Pismo z gostyńskiej „komunalki” przyszło niespodziewanie, tym bardziej, że kiedy w grudniu  rozmawiał z przedstawicielem komisji mieszkaniowej, usłyszał, że mieszkania w 2022 r. nie dostanie, bo jest 6 na liście oczekujących

 Usłyszałem, że może po okresie grzewczym, który trwa do kwietnia, zobaczymy. W styczniu dostałem pismo z zakładu komunalnego w Gostyniu. Pomyślałem, że to dotyczy ponowienia prośby czy wniosku o przyznanie mieszkania. Otwieram i widzę informację: zostało panu przyznane mieszkanie w Goli. Czytałem jeszcze raz i kolejny. Nie wierzyłem. Szefowa ośrodka musiała mi na głos przeczytać i zrozumiała to, co ja. Mam mieszkanie w Gostyniu - cieszy się dotychczasowy bezdomny.

Jest wdzięczny Pawłowi Wałkiewiczowi, pracownikowi socjalnemu z MGOPS w Gostyniu za pomoc w urządzeniu mieszkania, bo przy sobie Gwidon miał jedną niepełną torbę. Dobrzy ludzie podarowali mu kanapę, meblościankę, fotele, lodówkę i mikrofalę. 

- To, co chętni mieszkańcy znaleźli u siebie, wystarczyło by na początek urządzić pana Gwidona - mówi Paweł Wałkiewicz z MGOPS w Gostyniu.

Pracownik socjalny przyznaje, że widzi u podopiecznego szczere chęci do podjęcia zatrudnienia, ale „wszystko zależy od sytuacji zdrowotnej”.

Są osoby, których Gwidon nie chciałby spotkać już na swojej drodze. Ma ich dość. Należy do nich lekarka orzeczniczka z Piły, którą przedstawia jako panią "w podeszłym wieku".

- Kiedy zostałem w 2018 r. wezwany na pierwszą komisję, ta kobieta siedziała jako orzecznik i już była w podeszłym wieku. Miałem chyba tam w Pile 5 komisji, wciąż ją widziałem, jest w papierach jej pieczątka, z każdego roku. Do końca życia dostałem stopień niepełnosprawności lekki. Nie było żadnej rozmowy, badań, tylko kartki. Nie spodobało mi się to. Paradoksalnie lekarze w tym świetle nie chcą podpisać zaświadczenia o wyrażeniu zgody na zatrudnienie - chociażby w zieleni czy firmie sprzątającej. Bardzo chciałbym pracować, ale to realne z orzeczeniem o umiarkowanym stopniu. Nie byłbym zależny od pomocy społecznej. A tej wiele zawdzięczam - uzasadnia Gwidon.

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama