- W domu wszystko było ograbione, płoty porozbierane, ani wideł, ani łopaty nie było. Tylko kozę zostawili... Do domu rodzinnego wróciliśmy 14 października 1946 r. Franek miał wtedy 2 lata – wspomina wojenne czasy Stanisława Pawlik z Celestynowa, która jest najstarszą mieszkanką boreckiej gminy. 7 września obchodziła 101 urodziny.
O tym niecodziennym jubileuszu pamiętali najbliżsi, ale też przedstawiciele władz samorządowych. Z tej okazji jubilatkę odwiedziła Jolanta Chudzińska, zastępca burmistrza Borku Wlkp. W imieniu władz gminnych i społeczeństwa złożyła najserdeczniejsze gratulacje, życząc przy tym kolejnych, długich lat życia w tak dobrym zdrowiu oraz wręczyła list gratulacyjny, kwiaty i upominek.
Przypomnijmy, że Stanisława Pawlik urodziła się w 1919 r. w Celestynowie. Jest córką Stanisława i Stanisławy Wilczyńskich. W 1944 r. pani Stanisława wraz z rodziną zostali wywiezieni do St. Leonhard (Austria). Po oswobodzeniu Austrii trafili do Włoch. Do domu rodzinnego wróciła 14 października 1946 r.
W 1952 r. wyszła za mąż za Stefana Pawlika. Doczekała się 4 dzieci: 3 synów, 1 córki, a także 2 wnucząt oraz 3 prawnucząt. W 1988 r. Stanisława Pawlik została wdową.
Wspomnienia jubilatki z czasów, kiedy podczas II wojny światowej przebywała w Austrii i Wloszech. Spisała je w wieku 88 lat
I tylko kozę zostawili...
14 maja 1944 r., w godzinach nocnych, do Celestynowa przyjechało mnóstwo samochodów. Zbudzeni czekaliśmy na rozwój wydarzeń, myśląc, że przyjechali nas wywłaszczyć. Nie pomyliliśmy się. Ktoś zaczął uderzać w drzwi i krzyczeć, że mamy otwierać. Siostra Joasia poszła otworzyć i okazało się, że to policjant, który spytał, dlaczego tak wcześnie wstaliśmy w niedzielę. Siostra odpowiedziała, że zanim pójdziemy do kościoła trzeba oprzątnąć bydło. Dziś kościół zostanie na boku. Pakować się! Za pół godziny przyjedzie wóz i was zabierze – powiedział, dodając, że nie ma co płakać. Policjant, pochodzący z Siedmiorogowa Pierwszego, mówił po polsku. Nazywał się Rejman. Po jego wyjściu, brat Piotr poszedł dać krowom siana. Niedługo potem podjechał po nas wóz.
Był to dla nas trudny czas, bowiem dwa miesiące wcześniej, 29 lutego 1944 r., pochowaliśmy ojca.
W Borku, na terenie obecnego boiska, czekało już pełno ludzi, których dowieziono z pobliskich wiosek. Gdy czekaliśmy na to, co wydarzy się dalej, podszedł do nas Antoni Gruszka – sąsiad, mieszkający wtedy w Borku. Podszedł on do policjanta i powiedział, że w naszym domu zostały dwie osoby: Joasia i Jan. Na rozkaz policjanta, pojechał i przywiózł pozostałych do Borku. Jak zginiemy, to wszyscy razem! – mówiła siostra Joasia. Borkowianie przychodzili pożegnać się z nami. Płakali. Nikt nie wiedział, co może wydarzyć się następnego dnia. Chociaż tyle lat upłynęło od tamtych chwil, nadal łzy lecą...
Wszystkich nas sprawdzili, całą naszą szóstkę: mamę, Piotra, mnie, Joasię, Franię i Janka. Po czym kazali iść na dworzec, z tymi wszystkimi tobołami, które udało nam się zabrać ze sobą. Załadowali nas do pociągu, który odjechał do Poznania. Tam wszyscy musieliśmy przejść przez łaźnię, a nasze rzeczy były parowane. Kolejnego dnia, znów pieszo, udaliśmy się na dworzec. Ponownie załadowali nas do bydlęcych wagonów, zaryglowali i wywieźli. Nie wiadomo dokąd...
Jechaliśmy dwa dni i dwie noce. Nagle pociąg zatrzymał się pośrodku pola. Myśleliśmy, że czeka nas najgorsze, że z nami koniec. Rano kazali nam wysiąść: kobiety na jedną stronę, mężczyźni na drugą. Wokół stała policja. Nikt nie uciekał, bo inaczej kula w łeb. Nakarmili nas zupą i ponownie pociąg ruszył. Tym razem do Wiednia.
W Austrii każdy z nas otrzymał dokumenty, specjalne naszywki na rękaw. Następnie pojechaliśmy do miejscowości Wolfsberg. Okoliczni gospodarze przychodzili i wybierali sobie ludzi do pracy. Janek, Joasia i Frania dostali się do miasta Leonhard, a ja, mama i Piotr pojechaliśmy dalej, w góry. Tak szybko, jak byliśmy u góry, tak szybko wróciliśmy na dół. Powiedzieliśmy, że chcemy być wszyscy razem i poszli nam na rękę. Mnie i Franię ulokowali razem. Mama, Joasia, Piotr i Janek byli osobno.
W lipcu 1944 r. urodził się mój syn – Franek. Nie mogłam opiekować się dzieckiem, musiałam pracować. Jednak moja gospodyni postarała się o pokój dla mojej mamy – od teraz nie musiała zajmować się pracą, ponieważ miała na wychowaniu Franka. Mój brat Piotr mieszkał razem z nimi, a ja co wieczór – po pracy – chodziłam do dziecka, natomiast co niedziele spotykaliśmy się tam wszyscy.
Tydzień po oswobodzeniu Austrii, Amerykanie przyjechali, zwołali spotkanie i przekazali, że Polacy zdobyli Monte Casino, dlatego nas zabierają. Już nie musieliśmy pracować dla Niemców, ale nie mogliśmy wrócić do Polski – wszystkie drogi i mosty były pozrywane. Wszystkich Polaków i Ukraińców zawieziono autami do Włoch.
Tam zwerbowano wszystkich mężczyzn do 40 roku życia i wcielono ich do wojska Andersa. Ich dni były wypełnione ćwiczeniami. Kobiety nie musiały pracować, trzy razy dziennie chodziliśmy do wojskowej stołówki na posiłki.
Półtora roku spędziliśmy tak we Włoszech bez żadnej wiadomości z Polski. Każdy nasz list pozostawał bez odpowiedzi. Niedługo później otrzymaliśmy wiadomość od Ignacego, który został wywieziony do pracy do Niemiec. Pisał, dlaczego jeszcze nie wróciliśmy – Wszyscy już powracali, aby was nie ma. Mama już dłużej nie chciała przebywać w takiej gorączce, więc od razu zgłosiliśmy, że chcemy wracać do kraju. Kiedy uzbierało się tyle rodzin, by móc wysłać cały transport – odesłali nas: mnie z mamą do Polski, Piotra, Janka, Jasię i Franię do Anglii (tam pracowali w obozie). Później Piotr wrócił do Polski, Frania z mężem wyjechali do Kanady, Joasia i Janek wyjechali do Ameryki i tam pozakładali rodziny. Dwa razy odwiedzili nas w Polsce. Frania zmarła w Kanadzie.
Do domu rodzinnego wróciliśmy 14 października 1946 r. Franek miał wtedy 2 lata. W domu wszystko było ograbione, płoty porozbierane, ani wideł, ani łopaty nie było. Tylko kozę zostawili...
źródło borekwlkp.pl