reklama
reklama

Moje motto ”wszystko albo nic” - historia młodej biegaczki z Gostynia

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości Dwudziestolatka z Gostynia, Weronika Stańczak, swoja przygodę ze sportem zaczęła od siatkówki. Wkrótce jednak okazało się, że ma wrodzony talent w bieganiu. Kolejne sukcesy na mistrzostwach Polski utwierdziły ją w kontynuowaniu obranej drogi. Zeszłej jesieni pobiegła naprawdę daleko, bo aż za ocean atlantycki, do Portland w stanie Oregon, USA.
reklama

Weronika Stańczak urodziła się w 2001 w Gostyniu. Tutaj uczęszczała do szkół, najpierw Szkoły Podstawowej nr 5 w Gostyniu, następnie ówczesnego Gimnazjum nr 1 i gostyńskigoe Liceum Ogólnokształcące. Ma też 5 lat młodszego brata, Igora, który również zajmuje się sportem. Chłopak obecnie trenuje i uczy się w Akademii Piłkarskiej Zagłębia Lubin.

 

Jak się rozpoczęła twoja kariera sportowa? Czy ktoś w rodzinie uprawiał czynnie sport?

Moja przygoda ze sportem zaczęła się od siatkówki. Mój tata,Tomasz Stańczak, nauczyciel wychowania fizycznego w gostyńskiej „piątce”, prowadził męski zespół Kaniasiatka, a ja bardzo chciałam w nim grać (śmiech). Z czasem ten zespół przekształcił się w damską drużynę, do której dołączyłam. Pasję do biegania odkryłam właściwie w 4 klasie podstawówki. Zaczęło się od tego, że mój tata chciał zadbać o swoją formę (śmiech). Zaczęłam z nim chodzić na jakieś krótkie rozbiegania, nic poważnego. Okazało się, że wychodzi mi to nawet dobrze. Zostałam wkrótce wystawiona do szkolnej reprezentacji w biegach przełajowych. Biegałam z rocznikami starszymi, tutaj w Gostyniu, i okazało się, że całkiem nieźle wypadłam jak na czwartoklasistkę. Potem pojawiła się koncepcja „czwartków lekkoatletycznych”. Były to zawody organizowane dla IV, V i VI klasy podstawówki. Jeśli uzyskałeś dobry wynik w danej konkurencji, mogłeś zakwalifikować się dalej, na nieoficjalne Mistrzostwa Polski. Ja na te „czwartki” jeździłam akurat do Jarocina, ale były one organizowane w różnych miejscach w Polsce.

 

 

Czyli tata nie tylko „zaraził” cię sportem, ale i był pierwszym trenerem? Wymagającym?

Dokładnie, od czwartej klasy podstawówki przez 3 lata moim trenerem był tata. Te pierwsze treningi polegały bardziej na zabawie. Nie było tam żadnej ciężkiej pracy. Dlatego wydaje mi się,  że sporym zaskoczeniem nie tylko dla mnie, ale i dla wszystkich wkoło było zajęcie przeze mnie III miejsca w nieoficjalnych Mistrzostwach Polski  na „czwartkach lekkoatletycznych” w Łodzi. Wtedy chyba postanowiłam, że chcę się tym serio zająć, że mi się to bieganie podoba.

 

Pierwsze sukcesy i porażki młodej zawodniczki?

W międzyczasie brałam też udział w wielu biegach ulicznych, które często wygrywałam. Ale porażki zdarzały się, niestety, równie często. A mianowicie, w 5 i 6 klasie podstawówki zajęłam pechowe, najgorsze chyba dla każdego sportowca IV miejsce w kolejnych edycjach mistrzostw. Z czasem bieganie „amatorskie”, bez planu, nie dawało już efektów, więc w 2 klasie gimnazjum zdecydowałam się dołączyć do klubu sportowego UKS Jedynka Gostyń, gdzie moim trenerem został Waldemar Sadowski. Tam już zaczęły się poważne treningi, cięższa praca. Ale dzięki temu w 2016 roku udało mi się zdobyć III miejsce w Mistrzostwach Polski w biegu na 1000 m, a w 2017 zdobyłam również brąz na Mistrzostwach Polski w biegach przełajowych na 2 km.

 

Jaką filozofię obrałaś jako zawodnik? Co cię mobilizuje, a co zniechęca?

Moje motto to „all or nothing” [*wszystko albo nic]. Właściwie już od dziecka stawiałam sobie wysoko poprzeczkę. Zawsze chciałam więcej. Czymś, co mnie motywuje jest na pewno moja ambicja. Zawsze chcę być lepsza, szybsza, osiągać lepsze rezultaty. Ale – paradoksalnie - jest to też cecha, która mnie czasami zniechęca, demotywuje. Często kładę sama na siebie za dużą presję, której nie mogę potem sprostać.

 

Jak się potoczyła twoja kariera? Skąd ten pomysł na wyjazd za ocean?

Pomysł na trenowanie w Stanach narodził się już w I klasie liceum. Widziałam, że wielu moich znajomych ze środowiska lekkoatletycznego wyjechało na stypendia do Stanów. Stwierdziłam wtedy, że to może być szansa na poznanie nowej, innej kultury, naukę języka, ale i rozwój mojej kariery sportowej. Postanowiłam spróbować. Muszę przyznać, że wiele razy wątpiłam, czy ten wyjazd dojdzie do skutku. To był dla mnie bardzo stresujący czas. Musiałam pisać do wielu uczelni, uzgadniać warunki stypendiów. W międzyczasie musiałam też przygotowywać się do egzaminów SAT [* matura amerykańska] czy badających poziom opanowania języka obcego TOEFL. Jeszcze była matura do zdania. Naprawdę było ciężko.

 

W jaki sposób udało się uzyskać stypendium amerykańskiej uczelni?

Wiele szkół nie chciało mi zaoferować pełnego stypendium, przez pandemię budżet na nie był poobcinany.  No i nagle na moim profilu instagramowym odezwał się do mnie trener Josh Seitz  z Portland. Uzgodniliśmy wszystkie warunki i zdecydowałam się kontynuować moją edukację na Portlands State.  Dostałam stypendium, które pokrywa mi całą edukację, sprzęt sportowy, ubezpieczenie zdrowotne, wynajmowanie mieszkania i jedzenie. Sam koszt nauki w USA to ok. $40.000 rocznie. Jestem na kierunku Applied Health and Fitness with pre - physical therapy track [*zdrowie i sport - kierunek fizjoterapia]  Stypendium mam przyznawane na rok i po roku trenerzy decydują, czy je odnawiają. Póki co, nie zrezygnowali (śmiech) .

 

Dogadywałaś się po angielsku z Amerykanami?

Na początku było ciężko, bo w polskich szkołach z reguły uczymy się brytyjskiego akcentu. Wiadomo też, że codzienna rozmowa nie wygląda “podręcznikowo”. Tak jak my w Polsce,  Amerykanie nie trzymają się ściśle zasad gramatyki, czasami mam problemy ze zrozumieniem slangu. Zdarzają się pomyłki (śmiech).

 

Czy było zderzenie z rzeczywistością, z kulturą amerykańska, klimatem, mentalnością?

Ooo, tak. (śmiech). I mimo że mieszkam już tutaj ponad rok, nie do końca pojmuję ich specyfikę. Jeśli chodzi o ludzi, są otwarci i pewni siebie. Nieraz zdarzyło się, że podszedł do mnie na ulicy ktoś kompletnie nieznajomy i zagadał, poprosił o numer czy skomplementował mnie. Nie spodziewałam się też, że duża część Amerykanów nie przejmuje się wyglądem. Wielokrotnie widywałam ludzi w sklepach spożywczych w pidżamach, jakichś dresach - dosłownie jakby wstali z łóżka i wyszli na ulicę. Również na wykłady na uczelni ludzie przychodzą w jakichś klapkach, po domowemu, tak jak im jest wygodnie. Hmm, osobiście mnie to nie drażni, na początku po prostu dziwiło. Ja jednak nie czułabym się na tyle swobodnie, żeby pójść do sklepu w piżamie.

 

A różnice pomiędzy Europą a Ameryką?

Nadal nie mogę się przyzwyczaić do ich jednostek miar. Miles, unces, pounds [*mile, uncje i funty]- to wszystko jest dla mnie czarną magią (śmiech). Bawi mnie, gdy widzę w sklepie, że coś ma 473 ml czy 975 ml objętości - dla mnie to randomowe jednostki. Rok temu miałam okazję spędzić święta z amerykańską rodziną i zauważyłam sporo różnic kulturowych. Te Boże Narodzenie było jak wycięte z amerykańskiego filmu. Oni jedzą podobny zestaw potraw jak na Święto Dziękczynienia, czyli indyk, pieczona szynka, ziemniaki na słodko, pumpkin czy blueberry pie [z ang. - placek dyniowy lub jagodowy]. Prezenty rozpakowują nie w Wigilię, a rano w Boże Narodzenie. Nie ubierają się też specjalnie odświętnie, spędzają święta w gronie rodzinnym... w pidżamach. Razem oglądaliśmy „Ekspres Polarny”, bo to tradycja w domu mojej współlokatorki, Phoebe [to tak, jak „Kevin sam w domu” w Polsce- przyp. red.]. Oczywiście, piliśmy gorącą czekoladę z piankami.

 

Jak się tam zaaklimatyzowałaś?

Na początku było bardzo ciężko się odnaleźć. Przyleciałam do Stanów podczas pandemii, Byłam sama. Na dodatek te obostrzenia, nie mogliśmy się spotykać z osobami z innych zespołów, totalna izolacja. Przeprowadzka tutaj to był taki nagły skok w dorosłość. Musiałam załatwić sobie numer telefonu, konto w banku, wyposażyć pokój w meble itd. Wszystko to załatwiałam sama, na dodatek w obcym języku. Przez kilka pierwszych miesięcy czułam się „homesick” [*tęsknota za domem]. Ciężko mi było poznać nowych ludzi, nie mieliśmy wspólnych treningów, wszystkie wykłady odbywały się online. Ale z czasem poluzowano zakazy, poznałam zawodników innych dyscyplin sportowych, futbolistów, koszykarzy, tenisistów. Teraz żyje mi się tu łatwiej. Mam nowych znajomych z innych krajów, Anglii, Nowej Zelandii, Niemiec, Hiszpanii itd. -  ta różnorodność kulturowa tu oszałamia. Czerpię z niej całymi garściami.

 

Jak ta rozłąka wpłynęła na kontakt z rodziną i przyjaciółmi?

Największym problemem jest te 9 godzin różnicy. Po prostu ciężko się zgadać na konkretny termin, by wszystkim pasowało. Wróciłam do Polski na 3 miesiące podczas wakacji i z dużą częścią moich znajomych mam nadal świetny kontakt, nie widzę różnicy. Również dzięki mediom społecznościowym udaje się tę więź utrzymać.

 

Jakie największe różnice widzisz między uprawianiem sportu w Polsce a w USA?

Różnice są diametralne. Przede wszystkim zaskoczyło mnie podejście do zawodnika. Dostaję sprzęt sportowy, w ciągu roku to 4 pary butów i „kolce” do startów. Mam nieograniczony dostęp do lekarzy, dietetyków, fizjoterapeutów, kręgarzy - to wszystko pokrywa nam stypendium. Trenuję też w dużo większej grupie niż zwykle, razem z chłopakami jest nas około 60 zawodników - jest to bardzo motywujące. Mamy 3 trenerów i 1 na siłowni. Trenujemy 6-7 razy w tygodniu, dodatkowo 3 treningi na siłowni. W ciągu dnia dochodzi do tego fizjoterapia, rozciąganie. To bardzo profesjonalne podejście, ale i zajmuje sporo czasu. Potrzebna jest samodyscyplina.

 

Co teraz? Zostajesz w Stanach?

Aktualnie mam kontuzję, to skomplikowane. Lekarze, fizjoterapeuci robią wszystko, by z powrotem postawić mnie na nogi, bym mogła powrócić do biegania. W Stanach planuję zostać tak długo, jak będę dostawać stypendium. Edukacja tutaj jest bardzo droga, bez tego stypendium nie miałabym szans kontynuować nauki, na czym bardzo mi zależy.

 

Marzenia? Te sportowe, ale i prywatne?

Na ten moment nie chcę sobie wyznaczać jakichś wielkich celów sportowych. Chcę po prostu z powrotem wrócić do biegania i robić to bez bólu. A z prywatnych marzeń, chciałabym w końcu trochę pozwiedzać Stany, bo przez pandemię widziałam tylko Portland i Oregon. W przyszłym miesiącu planuje wyjechać do Los Angeles na kilka dni.

 

Inne zainteresowania poza sportem?

Oprócz sportu interesuję się fotografia. Nie mam na razie do tego odpowiedniego sprzętu, ale czasami widzę więcej niż inni - wychwytuję coś warte uwiecznienia. Lubię też czytać książki w wolnym czasie - czyli ostatnio bardzo rzadko (śmiech). Lubię też odkrywać muzykę, nowe gatunki, zespoły.

 

Czy media społecznościowe pomagają teraz młodym ludziom - nie tylko sportowcom - w kreowaniu swojego wizerunku, czy raczej tworzą alternatywną rzeczywistość?

Tak, są bardzo ważnym narzędziem dla sportowca. Pozwalają się wypromować. Mój trener skontaktował się ze mną przez instagram.  W Portland dostałam propozycje do udziału w sesji lekkoatletycznej- fotograf również znalazł mnie na „insta”.

 

Masz jakąś radę dla rówieśników?

Człowiek nie zdaje sobie sprawy, ile rzeczy może go ominąć, gdy nie spróbuje. Wyjazd do Stanów to dla mnie nie tylko przygoda sportowa, ale i życiowa. Wiec nawet, jeśli jest ciężko, warto próbować i dążyć do realizacji marzeń.

 

Rozmawiała Agnieszka Andrzejewska

*wszystkie tłumaczenia z j. ang. redakcja

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
reklama