reklama

Mam nos trenera

Opublikowano:
Autor:

Mam nos trenera - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości

O 50-letniej karierze trenerskiej, zdobytych medalach, sztandze przewożonej autobusem i wypitych wiadrach kompotu ze Stefanem Kosowiczem rozmawia Dorota Jańczak

Wywiad opublikowany w nr 17/2014 “Życia Gostynia”

 

Cały czas jest pan trenerem?

Jestem, ale teraz bardziej rekreacyjnie. Ćwiczę i kto ma ochotę, ze mną zabiera się na basen, siłownię czy do lasu. Teraz już nie mam poczucia, że muszę. Ale w swoim życiu kawał roboty zrobiłem w dziedzinie podnoszenia ciężarów.

Liczył pan kiedyś, ilu wychowanków wyszło spod pana skrzydeł?

Około 300 medalistów Polski, Europy, świata i Igrzysk Olimpijskich. Sam się pogubiłem w tej klasyfikacji. A największe sukcesy odniósł Marek Gorzelniak ze Śląska Wrocław, którego na ulicy wypatrzyłem. Zaproponowałem przyjście na siłownię. Tak też zrobił. Miał wtedy 13 lat. Taki drobny “blondynas”. Do tego jeszcze “papierośnik” i niesforny wywijas. Robił mi różne niespodzianki. Gdyby się na niego spojrzało, to można byłoby się zdziwić, gdzie takie chucherko i ciężary? A zdobył 15 tytułów mistrza Polski, brązowy medal na Mistrzostwach Europy i dwukrotnie reprezentował Polskę na Igrzyskach Olimpijskich.

To dlaczego pan zwrócił na niego uwagę?

Mam nos trenera.

A  inni wybitni wychowankowie?

Ryszard Kaczor, który po 1,5 rocznym kontakcie z  podnoszeniem ciężarów pojechał do Warszawy na mistrzostwa i  uzyskał tytuł najlepszego w  naszym kraju. To było naprawdę coś… Jeszcze muszę wymienić Anetę Wojta z  Czachorowa - mistrzyni i  rekordzistkę Polski. Dziewczyna miała niesamowity potencjał i  szansę na medal w Mistrzostwach Europy we Francji. Z  powodu braku środków nie mogła pojechać.

Jak zaczyna się pana historia związana z  podnoszeniem ciężarów?

Jestem rodowitym gostyniakiem. Tu skończyłem szkołę podstawową i  zawodową, jako cukiernik. Miałem fioła na punkcie sportu. W  szkole podstawowej w-f był dla mnie najlepszym przedmiotem, nie cierpiałem natomiast matematyki. W  siódmej klasie szkoły podstawowej, to było na początku lat 60 - tych, przy ulicy Marchlewskiego (obecnie Wrocławska - przyp. red.), gdzie mieszkałem, zrobiliśmy głupi konkurs. Wpadliśmy na pomysł, by zrobić zawody w  podnoszeniu 5 - kg kuli do pełnego wyprostu ramienia stojąc. Oczywiście byłem przygotowany, bo trenowałem niesamowicie, żeby wszystkim dokopać. Było nas około 15. Nie wolno było uginać kolan. Najlepsi mieli po ponad 100 wyciśnięć. Kiedy przyszła moja kolej, pamiętam jak dziś, wycisnąłem 1103 razy bez zatrzymania się. Gdy to wykonałem, przewróciłem się i  zemdlałem. I  później zimną wodą z  pompy, wiadrami mnie polewali. Po pół godzinie mnie ocucili i  zaczęli mi gratulować. Byłem cholernie ambitny i  mówiłem: “muszę wam tu pokazać!” Te zawody czułem przez kolejne 3 miesiące. Biceps mi urósł trzy centymetry…

Podejrzewam, że rodzice nie byli z  tych wyczynów zadowoleni.

Gdy w  domu się dowiedzieli, że takie harce wyczyniam, aż się wystraszyli.

Lubił pan również lekkoatletykę. Ale ostatecznie obrał pan inny kierunek.

Pokochałem rzut oszczepem. I  rzucałem dość dobrze. Miałem dynamit w  ręce i  swoją technikę. Pewnego dnia na treningu chciałem się sprawdzić, wyszedłem na boisko i  tym oszczepem poszedłem na całość. W  taki sposób, że niedługo prawa ręka, którą rzucałem, poleciałaby niedługo z  tym oszczepem. Poczułem ogromny ból, ręka spuchła. Po tym zdarzeniu szybko pojechałem do Akademii Wychowania Fizycznego w  Poznaniu, gdzie dostałem się w  ręce specjalisty w  zakresie chirurgii naczyniowej. Profesor zabronił mi rzucać oszczepem. Mówił: “tylko weź sobie ciężarki i  zacznij ćwiczyć, aby wzmocnić i  obudować ten łokieć, bo tragedia by się stała!” Wówczas w  Poznaniu od pana Bączkowskiego, prezesa okręgowego związku podnoszenia ciężarów dostałem sztangę 200 kg. Tylko, że przyjechałem do Poznania autobusem. Ale takim ludziom się nie odmawia. Namówiłem kierowcę autobusu, żeby podjechał w  określone miejsce. Sztangę załadowaliśmy i  przewieźliśmy. Miałem wtedy 18 lat.

I  jaka była reakcja kolegów na nowy nabytek?

Młodzieży chętnej do ćwiczeń było co niemiara. Zawiązała się grupa ćwiczeń siłowych w  Gostyniu. Choć warunki były nie najlepsze. Na początku w  moim domu podnosiliśmy ciężary. Pisałem kolegom plany treningowe.

Dokładnie 1 kwietnia 1971 r. zawiązała się oficjalna Sekcja Podnoszenia Ciężarów LZS w  Gostyniu, której prezesem był Stanisław Rogalka.

Tak, był wówczas dyrektorem Przedsiębiorstwa Budownictwa Rolniczego, który niegdyś znajdował się przy ul. Granicznej. Pan Rogalka dał nam większy garaż i  tam ćwiczyliśmy, jednocześnie stał się prezesem.

Jak często trenowaliście?

Codziennie. Byliśmy na tyle zwariowani, że nie wyobrażaliśmy sobie dnia bez podnoszenia ciężarów.

 


Miał pan określoną dietę?

 

Tak, 7 litrowe wiaderko kompotu, które wypijałem podczas treningu. Jadłem wszystko, co było związane z  wieprzowiną czy wołowiną: kiełbasy, golonki, różne mięsiwa. Od tego miałem siły i  chęci do ćwiczeń. Kiedy jeszcze ćwiczyliśmy na moim podwórku mama przez okno krzyczała: “czyś ty głupi, co ty tak dźwigasz te ciężary!”. A  koledzy stali w  kolejce, bo przecież tylko jedną sztangę mieliśmy, a  każdy chciał dźwigać.

Skąd czerpał pan wiedzę na temat tego sportu?

Na początku byłem samoukiem. Dużo lubiłem czytać, dowiadywać się różnych nowych informacji. Dopiero potem zrobiłem specjalistyczne kursy w  Teresinie. Najpierw pomocnika, później instruktorski, a  dopiero na końcu trenera - na Akademii Wychowania Fizycznego w  Warszawie.

Spotkał pan na swej drodze kogoś, kogo można określić mianem mentora?

Miałem przyjemność być słuchaczem prof. Augustyna Dziedzica - najsłynniejszego trenera w  Polsce. Był wykładowcą na AWF w Warszawie. Spod jego rąk wyszli znani medaliści olimpijscy Waldemar Baszanowski i  Zygmunt Smalcerz.

A  jak to się stało, że nagle trafił pan do Wrocławia?

W  Gostyniu wychowałem kilku mistrzów Polski. Kierownik sekcji ciężarów UKS Śląsk Wrocław z  pierwszym trenem Markiem Gołąb dowiedzieli się o  tym i  przyjeżdżali nagabywać mnie. Po kilku razach, uległem. Na czas trenowania, w  latach 1976 - 84 dostałem za darmo mieszkanie. Stałem się instruktorem pierwszej ligi.

Wtedy ktoś w  Gostyniu przejął pałeczkę po panu?

Raczej wszystko się porozdzielało. Mój wychowanek Waldemar Szwedek zaczął działać w  swoim kierunku. Stworzył siłownię i  zaczął trenować karate. I  chwała Waldkowi, bo robi do dziś konkretną robotę. W  ciężarach chciał być mistrzem i  ćwiczył tak zaciekle, że najchętniej spałby na siłowni. Ale ja mu powiedziałem: “Waldek, ty w  ciężarach nie zrobisz wyników. Weź sobie inny sport, bo wiem, że bez sportu spać nie możesz”. Posłuchał mnie, we wojsku był, spotkał karatekę i  tak się zaczęło.

Waldemar Szwedek to tylko jeden z  pana wychowanków, który odniósł sukces na innym polu, niż podnoszenie ciężarów.

Niedawno było spotkanie w  gostyńskim liceum ze słynnymi himalaistami. I  jeden z  tych himalaistów Tadziu Karolczak dźwigał u  mnie ciężary przed wspinaczkami. I  dzięki ciężarom mógł te wspinaczki dokonywać z  dobrym skutkiem i  do dzisiaj mi dziękuje. Ma firmę w  Poznaniu z  oryginalnymi częściami Mercedesa. Poza tym przypominam sobie nazwiska: Heniu Zdun - słynny ortopeda w  Lesznie, ks. Wojciech Grzymisławski, Marek Adamczak, właściciel dużej fermy drobiu w  Daleszynie.

Po ośmiu latach pobytu we Wrocławiu, nastąpił powrót do rodzinnych stron.

Wróciłem do Gostynia na stare śmieci. I  zacząłem się bawić w  trójbój siłowy: wyciskanie w  leżeniu, martwy ciąg i  przysiady. Treningi prowadziłem w  Pogorzeli, Pępowie, Lubiniu i  Gostyniu. Gdy pojechaliśmy na Mistrzostwa Polski Juniorów do Warszawy do lat 20, to drużynowo wykosiliśmy całą Polskę w  kategorii kobiet i  mężczyzn. Kilku zdobyło również sukcesy indywidualnie. Przez półtora roku byłem też nauczycielem w  Technikum Rolniczym w  Grabonogu. Wówczas młodzież zdobywała tytuły mistrzów Polski.

Trójbój cieszył się dużym zainteresowaniem?

Ogromnie. Była to bardzo utalentowana młodzież. Oprócz tego, że młodzi mieli predyspozycje, to jeszcze byli cholernie ambitni i  mądrzy.

Po 50 latach zdobywania doświadczeń na poziomie trenerskim, proszę powiedzieć, jaki powinien być dobry instruktor?

Mieć fioła na punkcie swojej dyscypliny, przygotowanie pedagogiczne i  umieć rozmawiać z  młodzieżą. Aby motywować ich do kształtowania w  sobie ducha sportowej walki i  ogólnego rozwoju osobistego.

Czy kiedykolwiek pojawiały się u  pana myśli, by to rzucić?

Tak, teraz po 50 latach uznałem, że będę zajmował się sobą i  swoją rodziną. Mam działeczkę uprawowo - rekreacyjną przy ul. Nad Kanią i  tam więcej czasu muszę spędzać.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE