reklama

Dostała drugie życie

Opublikowano:
Autor:

Dostała drugie życie - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości

Pani Małgorzata na urodziny otrzymała drugie życie. - Wiem, że ma pani dzisiaj urodziny, ale jest dla pani nerka. Zgadza się pani na przeszczep? - takie pytanie usłyszała po półtora roku czekania na dawcę. Nie zastanawiała się ani chwili. - Jasne, że tak - odpowiedziała. 21 lutego minęło 5 miesięcy od przeszczepienia nerki. - Energia mnie rozpiera, mam ochotę na wiele rzeczy - przyznaje pani Małgorzata. Filigranowa, uśmiechnięta kobieta - trudno uwierzyć, że gdyby nie przeszczep, mogłaby już nie żyć. Artykuł opublikowany w nr 9/2014 „Życia Gostynia”

            Dzieci, mąż, dom, praca - poukładane życie. Od dobrych kilku lat w torebce pani Małgosia nosiła oświadczenie woli - zgodę, aby w razie śmierci pobrać jej tkanki i narządy do przeszczepienia. - Wychodziłam z założenia, że po co mi te narządy, a innym ludziom się przydadzą - mówi. Życie pisze jednak zupełnie inne scenariusze, niż my sobie zakładamy.

Uratował mi życie
            Choroba zaczęła się trzy lata temu, od banalnego, wydawało się, bólu gardła. Przestało jednak boleć po dwóch dniach. Po tygodniu dyskomfort wrócił. Pani Małgosia czuła się coraz gorzej, zaczęło jej rosnąć ciśnienie. Nie miała siły wejść nawet po schodach. Po kilku dniach pojechała do lekarza rodzinnego. - Na moje nieszczęście mojej lekarki nie było, trafiłam na zastępstwo. Pani doktor zlekceważyła moje objawy, nawet mi ciśnienia nie zmierzyła, zapisała antybiotyk i wysłała do domu. Cały czas leżałam, bo nie miałam na nic siły, spałam. Mój tata był jednak czujny, sprawdzał, jakie mam ciśnienie. Było wysokie - opowiada Małgorzata Kordus. Następnego dnia było jeszcze gorzej. Wieczorem wezwano lekarza rodzinnego. Przyjechał Lech Szaefer. - I dzięki Bogu, bo uratował mi życie - przyznaje kobieta. Lekarz podejrzewał zapalenie mięśnia sercowego, co jednak wykluczono po badaniach w gostyńskim szpitalu. Po analizie krwi okazało się, że poziom hemoglobiny wynosi 4, a kreatyniny już 7,5. Nerki były już uszkodzone. Pacjentce przetoczono krew i wysłano do szpitala w Lesznie. Tam zdiagnozowano chorobę, założono tzw. cewnik Sheldona (w tętnicy szyjnej) i przeprowadzono dializę. 

Nerki ruszyły
            Lekarze stwierdzili, że pani Małgorzata cierpi na zespół hemolityczno - mocznicowy - chore są krew i nerki. Kiedy choroba się uaktywnia, spada hemoglobina i płytki krwi, a wzrasta wskaźnik LDH. Na zespół hemolityczno - mocznicowy cierpią przede wszystkim dzieci i niemowlęta. Podejrzewano, że w przypadku pani Małgorzaty przebieg ma charakter ostry i po odpowiednim leczeniu nerki wrócą do pracy. Jedyną metodą leczenia jest plazmofereza - oczyszczanie osocza krwi. W Wielkopolsce urządzeniem do tej metody dysponują tylko dwa szpitale w Poznaniu. Do jednego z nich, na Przybyszewskiego, trafiła pani Małgosia. Wykonano jej 15 plazmoferez, kilka dializ i nerki ruszyły. - Pamiętam ten moment. To był cud, bo nerki nie pracowały, a ja cały czas przybierałam na wadze. Woda, którą piłam zatrzymywała się w moim organizmie - miałam 12 litrów wody w sobie. Kiedy nerki ruszyły, zaczęło wszystko systematycznie spadać - wspomina kobieta. Szpital opuściła po czterech tygodniach. Przez trzy miesiące wszystko było w porządku. Latem pani Małgorzata czuła się na tyle zdrowa, że wsiadła na rower i pojechała z OSiR-em na rajd rowerowy. Potem nastąpił kolejny rzut choroby.

Odrzucała myśl o przeszczepie
            Znowu szpital, cewnik, plazmoferezy. Jeden zabieg trwa dwie i pół godziny. Przetaczane jest 12 worków zdrowego osocza. -  Moje, to zanieczyszczone, było usuwane. Po tym hemoglobina zaczyna rosnąć - wyjaśnia pani Małgosia. Następny miesiąc, znowu kolejny rzut i kolejny w październiku. Lekarze zdecydowali, że trzeba usunąć migdałki, bo mogą być są przyczyną nawrotów mojej choroby. Zabieg faktycznie pomógł. Jednak nerki były już bardzo uszkodzone - każdy rzut degradował je coraz mocniej. - Wtedy tylko jeden lekarz odważył się powiedzieć, że czeka mnie przeszczep nerki, że choroba tak postępuje, że nie da się ich uratować. Odrzucałam myśl o przeszczepie. Mówiłam sobie: „działają, to będą działać” -  wspomina. Jednak następnego roku w marcu choroba tak szybko postąpiła, że pani Małgorzata musiała być dializowana. Już wcześniej ją do tego przygotowywano, zakładając przetokę w przedramieniu.


Nie mogłam się przyzwyczaić
            Pani Małgorzata zdecydowała się na dializy w Gostyniu, jednak później mąż zawoził ją do Poznania na nocne zabiegi. Najpierw dwa razy w tygodniu, później już trzy razy. Zdecydowali się na stację dializ w Śremie, ponieważ dojazdy do Poznania były zbyt obciążające. Trwało to rok. Opiekujący się panią Małgorzatą docent sugerował, aby przeszła na dializę otrzewnową i robiła zabiegi w domu. - Stwierdził, że to jest mniej obciążające dla organizmu, lepiej się człowiek przygotowuje do przeszczepu i jest w domu. Po powrocie z dializ byłam zmęczona. A przede wszystkim dla mnie najgorsze było ograniczenie napojów, nie mogłam się do tego przyzwyczaić - przyznaje. Osoba dializowana może wypić maksymalnie litr dziennie i nie chodzi tylko o napoje, ale owoce, jogurty, itp. Im więcej płynu w organizmie, tym większe obciążenie dla serca, człowiek może się udusić, bo woda zaleje płuca. Między jedną dializą a drugą można przybrać maksymalnie 3 litry. Pani Małgorzacie zdarzało się czasem 4 litry. - Więc dostawałam niezłą reprymendę. Człowiek zawsze ma większe potrzeby, niż rozum podpowiada - przyznaje. Kobieta spotkała się z wieloma przypadkami śmierci w stacjach dializ. - Jest to przeżycie straszne, jeżeli się leży, a obok umiera osoba. Podczas dializy bardzo wysokie są spadki ciśnień, przychodzi zator płuc i nie ma ratunku - mówi.

To było straszne
            Pierwszy miesiąc, kiedy pani Małgorzata rozpoczęła dializy otrzewnowe był bardzo ciężki. - Z biegiem czasu, jak pomyślę, samo założenie cewnika do otrzewnej było dla mnie gorsze, bardziej bolesne, niż przeszczep. Codziennie w nocy przechodziło przeze mnie 12 litrów płynu. Przez 10 godzin byłam podłączona do aparatu. Nie mogłam wstawać, nie mogłam uszykować śniadania dzieciom, nie mogłam ich wypuszczać do szkoły. To było dla mnie straszne przeżycie - przyznaje. Z biegiem czasu ona i rodzina przyzwyczaiła się do tego. - Mój starszy syn, dzisiaj 12 - latek, bardzo mi pomagał. Przygotowywał mi worki, usuwał je, wylewał płyn. Zresztą moje dzieci szybko dojrzały przez moją chorobę. Rodzina, mąż, dzieci, rodzice, teściowie, znajomi bardzo mnie wspierali. Ksiądz z mojej parafii modlił się za mnie, za co bardzo dziękuję. Bez moich najbliższych nie dałabym sobie rady - podkreśla pani Małgorzata.

Cała wieczność
            Do przeszczepu trzeba być zdrowym. Samo przygotowanie trwa tydzień. Badania wykonuje się w szpitalu. Dokumenty trafiają do lekarza, który kwalifikuje do przeszczepu, potem wysyła się je do  Poltransplantu - Centrum Organizacyjno-Koordynacyjnego do Spraw Transplantacji. Oni je zatwierdzają i przysyłają dokument, że jest się na liście osób oczekujących do przeszczepu. - Ja czekałam półtora roku. To niby krótko, ale dla mnie to była cała wieczność - przyznaje pani Małgorzata. Cały czas trzeba nosić przy sobie telefon. Nie można spuścić go z oka - trzeba z nim spać, iść do toalety. - Raz zrobiłam tak, że pojechałam po męża, który wracał z meczu. Telefon ładował się, więc zostawiłam go w kuchni i w tym czasie zadzwonili. Szansa przepadła - mówi pani Małgosia.

Szczęśliwy dzień
            - Dostałam telefon w najszczęśliwszym dniu - moich 40. urodzin. To najwspanialszy prezent, jaki mogłam dostać - drugie życie dla mnie - podkreśla pani Małgorzata. Miała chwilę na spakowanie się, dojazd do Poznania. Tam badania. Wyniki były OK. Przyjechał transport medyczny, który miał zawieźć pacjentkę do Lublina. Tam był dawca. - Kierowca jechał 8 godzin. To były najdłuższe godziny w moim życiu. Kierowca nie znał dobrze trasy i błądził - przyznaje pani Małgosia. Na miejsce przyjechali o 21.00. Najpierw wywiad z nefrologiem, chirurgiem, konsultacja. I w końcu decyzja, że będzie przeszczep. - Do wpół do drugiej w nocy trwał przeszczep mojego brata genetycznego, który dostał drugą nerkę od dawcy. Jeszcze z nim porozmawiałam zanim poszłam na przeszczep. Pamiętam, że stałam na korytarzu, rozmawiałam z mężem, który był ze mną. Przyszła pielęgniarka i zaprosiła na salę - opowiada pani Małgosia. Operacja trwała 3 i pół godziny.


Było po wszystkim
            Co się wtedy czuje? - Ja nic nie czułam. Miałam takie podejście, że było mi obojętne, co się stanie. Nawet się nie denerwowałam. Położyłam się na łóżko, dostałam zastrzyk i już mnie nie było. Obudziłam się i było już po wszystkim - mówi kobieta. Pani Małgorzata ma nową (prawą) nerkę w lewym dole biodrowym. Jej narządów nie usuwano, nie było takiej potrzeby. Jej brat genetyczny dostał lewą nerkę. - Kiedy człowiek budzi się po przeszczepie, to największą radością jest to, że się widzi, że się siusia. Przed operacją moczu już nie oddawałam, a zaraz po przeszczepie w woreczku było 2,5 litra moczu - wyjaśnia. Oboje pacjenci mieli jeszcze wykonaną jedną dializę, ze względu na za wysoki potas. Po 3 tygodniach pani Małgorzata opuściła szpital. Trzy tygodnie temu usunięto pani Małgorzacie cewnik do dializ. Pozostaje jeszcze do zrobienia przetoka w ręce.

Nerka pracuje
            Kilka dni temu minęło 5 miesięcy od przeszczepu. Wszystko jest dobrze, nerka pracuje w 80 procentach. - Wróciłam do normalnego życia sprzed choroby. Hemoglobina wzrosła mi z 8 do 14, więc energia mnie rozpiera. Mam ochotę na dużo rzeczy, bo wtedy byłam „uziemiona”. Nawet na wakacje nie można było wyjechać, bo obojętnie, gdzie się jechało trzeba było zawsze szukać stacji dializ - przyznaje pani Małgosia. W ubiegłym roku razem z rodziną wyjechała latem do domku nad jeziorem. Tam przywożono jej worki do dializ. Zimą pojechała na zimowisko do Zakopanego. - Uczestnicy jeździli na nartach, a ja dializowałam się - wspomina. Ma nadzieję, że tegoroczne letnie wakacje spędzi już normalnie. Wiadomo, że musi dbać o siebie, brać dużą ilość leków immunosupresyjnych, czyli przeciwodrzutowych, stosować odpowiednią dietę. Nie może jeść np: winogron, grapefrutów, czy serów pleśniowych. Na początku musiała ograniczyć spotkania z ludźmi. Do przychodni, czy na pasowanie syna pierwszoklasisty w szkole poszła w maseczce na twarzy. Jednak może coraz więcej. Myśli nawet o powrocie do pracy. - Mam kontakt z koleżankami. Na cały etat, 8 godzin, jeszcze nie mogę, ponieważ nerka nie jest jeszcze w pełni ukrwiona, ale bardzo chętnie bym wróciła. Pragnę wyjść do ludzi, mam dosyć siedzenia w domu, kontakt z ludźmi jest potrzebny - podkreśla. Lekarze zresztą zalecają, aby jak najszybciej wrócić do sprawności fizycznej, do pracy. Z biegiem czasu można jeździć na rowerze, na nartach, łyżwach, biegać.

Mogę wiele
            - Przeszczep daje szansę na powrót do normalnego życia - podkreśla pani Małgorzata. Jeszcze przed jej powrotem do domu ze szpitala z pokoju zniknęły urządzenia i środki do dializy. - Moi chłopcy uwielbiają grać w piłkę. Przed chorobą grałam z nimi. Teraz nie mogę tego, niestety, robić ze względu na bezpieczeństwo - mam nerkę w brzuchu, ale mogę wiele - zapewnia pani Małgorzata. Chociaż nie wybiega bardzo w przyszłość, nie planuje za wiele. - Staram się normalnie żyć, ale to jest już zupełnie inne życie. Przeszczep je zmienił. Nie wyobrażam sobie powrotu do dializ - przyznaje pani Małgorzata. - Myślę pozytywnie i to mnie ratuje. Mam rodzinę, dzieci, muszę o nich myśleć. Chorując cały czas o nich myślałam, co z nimi będzie? - zwierza się pani Małgorzata. Dlatego jest bardzo wdzięczna dawcy i jego rodzinie. Wie o nim tylko tyle, że był to młody chłopak w śpiączce. - Dziękuję jemu i rodzinie, że się zgodzili na pobranie narządów i mogłam mieć przeszczep - mówi. Apeluje, aby ludzie podpisywali oświadczenia woli, w których godzą się na pobranie narządów. - W życiu są różne sytuacje. Może przyjść taki moment, że nawet ci, którzy są niezdecydowani, sami zachorują i będą potrzebowali takiej pomocy - zauważa kobieta.

Izabela Skorzybót

Nerka od dawcy zmarłego żyje w organizmie biorcy do 13 lat, są przypadki, że nawet 20 lat

Choroba pani Małgorzaty nie wraca. Lekarze sugerują, że jej rozwój hamują leki, jakie bierze. Jednak chcieli wiedzieć, co powoduje rzuty. Krew najpierw badano w Krakowie. Polscy lekarze wykluczyli chorobę genetyczną. Jednak lekarze zajmujący się przypadkiem pani Małgorzaty drążyli sprawę dalej. Krew wysłano do ośrodka we Włoszech, który bada chorobę. Ci specjaliści uznali, że ma podłoże genetyczne, że jest jakaś mutacja genu, która ją powoduje. Dla pani Małgorzaty była to największa tragedia, ponieważ najpierw przygotowywano ją do przeszczepu rodzinnego. Nerkę miała oddać jej siostra, która pod każdym względem była identyczna, jak pani Małgorzata. Lekarze zdecydowali jednak, że to niemożliwe, ponieważ choroba może spowodować, że organizm odrzuci narząd.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE