Słyszałem, że niedawno zainwestowaliście państwo spore środki w postawienie chlewni.
Tak, w związku z modernizacją gospodarstwa braliśmy udział w projekcie Unii Europejskiej i w zeszłym roku zamknęliśmy całkowicie budowę i pierwszy raz wpuściliśmy zwierzęta. Budynek przystosowany jest dla około 300 sztuk tucznika. Przyjmujemy, że w roku będą 3 - 4 rzuty zwierząt, czyli 900 - 1200 świń rocznie. W połowie tego roku czar prysł, a ASF stał się naszą zmorą.
Czyli można powiedzieć, że ASF „złapał” was w dość nieciekawym czasie. Bo chyba nie mogliście wybrać sobie gorszego momentu na rozwijanie działalności.
Zgadza się, nie dość, że od niedawna zaczęliśmy prowadzić hodowlę świń, to wszystko dużo nas kosztowało, a zobowiązania zostają – obciążenia bankowe w postaci kredytów, a także dotyczące Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa w związku z udziałem w projekcie, musimy przez pięć lat utrzymać hodowlę. Ostatni tucz świń zakończył się dużą dokładką finansową, gdyby nie moja praca zawodowa w firmie nie byłoby z czego dołożyć.
Można polubić hodowlę trzody?
Oczywiście, posiadanie hodowli świń to nie biznes, tylko drogie hobby, szczególnie w takiej sytuacji, jaką mamy obecnie. To wymagająca praca w nieregularnych godzinach pod stałym dozorem. To nie jest tak, że wychodzimy z biura o godz. 16.00 czy choćby 18.00, zamykamy wszystko za sobą i „do widzenia”. Tutaj wciąż coś się dzieje.
Pani też to lubi?
Ja swoją pasję wyniosłam z dziada pradziada, bo ojciec jest rolnikiem, dziadek był rolnikiem, szczerze mówiąc to nie znam w rodzinie osoby, która nie byłaby rolnikiem. Z jednej strony wykształcenie mam też troszeczkę rolnicze, ponieważ jestem technikiem weterynarii i utrzymuję własne zwierzęta. Z drugiej strony jako magistra ekonomii wszystkie moje prace, i licencjacka, i magisterska odnosiły się do gospodarstw rolnych na naszym terenie.
Jak odnajdujecie się w obecnej rzeczywistości? Czy ostatnie informacje o tym, że nie ma już u nas obszarów zagrożonych, ale nadal jesteśmy w strefie czerwonej podniosły państwa na duchu?
Nie, absolutnie nie. My od początku nie byliśmy w strefie zagrożonej do 10 km od ogniska, która jeszcze dłużej musiała czekać na pierwszą sprzedaż, ale byliśmy w strefie czerwonej. Chodzimy po zebraniach z powiatową lekarz weterynarii, wiemy, że restrykcje tak szybko się nie skończą. Jak na razie jesteśmy w o tyle dobrej sytuacji, że ja pracuję zawodowo w swoim drugim zawodzie ekonomisty. Dzięki temu mamy na chwilę obecną stabilniejszą sytuację, niż osoby w 100% żyjące z hodowli świń. Z kolei, jeżeli chodzi o sam wydźwięk, to naprawdę żyjąc na terenie rolniczym, gdzie praktycznie co drugie gospodarstwo utrzymuje świnie, jest fatalny. Myślę, że jest to trudne dla nas wszystkich: zarówno dla tych, którzy mają małe gospodarstwo, jak i dla dużych hodowców.
W komentarzach coraz częściej pojawiają się sugestie, że niektórzy korzystają na zagrożeniu ASF-em. Najczęściej mówi się tutaj o zagranicznych producentach promujących tzw. tucz nakładczy.
Dzisiaj można to porównać do sytuacji jaką przeprowadzono w Hiszpani w latach 90 XX wieku, czyli zaniechaniu produkcji w indywidualnych, rodzinnych gospodarstwach, a przejęciu hodowli przez korporacje, które płacą 40 złotych, za utuczenie tucznika – w pakiecie z zapewnioną wodę, innymi mediami, usuniętą gnojowicą i wykwalifikowanym pracownikiem z pasją. Dla takich firm to złoty interes - pozyskać osobę, która z pokolenia na pokolenie utrzymuje więź ze zwierzęciem. Która nie zamknie drzwi chlewni o 16.00 i nie pójdzie do domu. Nie potraktuje świń jako tylko źródła zarobku niezależnie, czy padnie 5, 10 czy 15 sztuk, ale zainteresuje się ich losem.
Jakie macie państwo sygnały dotyczące „tuczu hotelowego”?
Tucze kontraktowe w mojej, dzisiejszej sytuacji są całkiem realne. Zmuszają mnie do tego obecne warunki oraz zobowiązania wobec ARiMR (utrzymanie hodowli przez pięć lat). Na naszym terenie krążą już ulotki, pojawiają się przedstawiciele, żeby zdobyć jakiś kontrakt, zainteresować rolnika tuczem.
Prowadzi pani stronę internetową informującą o aktualnej sytuacji związanej z ASF-em w powiecie gostyńskim. Swego czasu pisała o problemie, jak to określiła „świń czerwonostrefowych”, które...
... są zdrowsze niż świnie ze strefy białej, bo każdorazowa przed sprzedażą są badane tydzień przed ubojem. Ja, żeby za tydzień sprzedać świnie muszę złożyć wniosek do powiatowego lekarza weterynarii. Nie chcę, żeby wybrzmiało, że mam z tym problem, ale o ukazanie samego faktu zalewającej nas biurokracji. Fajnie, bo Powiatowy Inspektorat Weterynarii w Gostyniu wyszedł nam na przeciw i jeżeli ktoś chce może formalności załatwić internetowo. Ale proszę mi powiedzieć, ilu jest takich rolników na naszym terenie, którzy zrobią to elektronicznie? Tak więc rolnik musi jechać do Gostynia, wypisać wniosek, złożyć dokument, z PIW pojechać na pocztę, zapłacić 10 złotych i wrócić z kwitkiem. Bez przesady możemy stwierdzić, że pół dnia ma stracone.
Biurokracja zabija rolnictwo...
Wytyczne przychodzą z góry, bo rozporządzenia są rządowe i unijne i widać, że tam ktoś ewidentnie nie myśli. Ale wracając do „świń czerwonostrefowych”, jeżeli my musimy pół dnia poświęcić na to, żeby pozałatwiać dokumenty, spełnić zasady bioasekuracji; a następnego dnia przyjeżdża lekarz, który pobiera krew od zwierząt i dopiero za tydzień jest decyzja, to nie wiem czemu sprzedajemy te świnie o ponad złotówkę taniej, skoro są one tak przebadane? Przecież nie ma możliwości, żeby one miały Afrykański Pomór Świń. Trzeba też powiedzieć, że ubojnie najczęściej biją jeden dzień w tygodniu świnie, ze strefy czerwonej, a ważność badania krwi i dokumentacji mija w ciągu tygodnia. Nieodebranie tuczników z jakichkolwiek powodu, wiąże się z kolejnym badaniem krwi.
Mówimy cały czas o inflacji, ale jeżeli chodzi o cenę za kilogram tucznika, to próżno szukać tutaj podwyżek. Jak już, to rosną, ale tylko mięsa w sklepach.
Tak, jak wspomniałam, moja praca magisterska dotyczyła otoczenia makroekonomicznego gospodarstw rolnych i zrobiłam także taką analizę na własnym gospodarstwie. Ale myślę, że tutaj dochodzi jeszcze jedna rzecz, już nie trend, ale wrzucanie na siłę „bycia wege”. Ja nie mam z tym problemu, że ktoś zdecydował się na bycie wegetarianinem czy weganinem. Jednak chodzi o sam fakt przedstawiania produkcji zwierzęcej w złym świetle, a rolnika jako oprawcy. To nie jest tak, że jak nagle zlikwidujemy zwierzęta, to będziemy mieć mniej dwutlenku węgla z rolnictwa. Bo przecież my musimy też uprawiać rośliny, siać nawozy, jeździmy ciągnikami, kombajnami, które spalają paliwo. Mamy do czynienia z ogólną nagonką na nas takim wmuszaniem trendu do bycia „wege”. I dla mnie nie ma to nic wspólnego z ekologią, jedynie chce się produkcję zwierzęcą stłamsić.
Kończąc optymistycznie - jeżeli ja nie jestem zadowolona z opłacalności produkcji trzody chlewnej, to liczę na to, że konsument jest zadowolony z niskich cen wieprzowiny w sklepach?
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.