O gwałtownej burzy po polskiej stronie Tatr mówi cała Polska. Piorun uderzył wczoraj, przed godz. 13.00 między innymi na Giewoncie i Czerwonych Wierchach. TOPR potwierdził informację o czterech ofiarach śmiertelnych. To dwoje dzieci i dwie osoby dorosłe. Jedna osoba zginęła też w słowackich Tatrach. Z kolei 157 turystów jest poszkodowanych, z czego 34 nadal w szpitalach. Taki jest najbardziej aktualny bilans tragedii w Tatrach.
Najlżej poszkodowani – 89 osób – trafili do szpitala w Zakopanem, pozostali do szpitali w Nowym Targu, Myślenicach, Suchej Beskidzkiej i Krakowie. Wśród lżej poszkodowanych był mieszkaniec gminy Borek Edward Lewczyk.
Na początku tygodnia pojechał na urlop w polskie góry z rodziną i znajomymi. Na Giewont wybrał się między innymi z siostrzenicą. Jest świadkiem tragedii. Kiedy na szczycie pojawiły się gwałtowne wyładowania atmosferyczne, dochodził do pierwszych łańcuchów.
- Pierwszy ruszyłem wyżej, rodzina została nieco za mną. Kiedy byliśmy już prawie na górze, zobaczyłem kobietę, która schodziła z tej części szlaku, z łańcuchami. Pomogłem jej zejść. W tym momencie uderzył piorun, w głowę - opowiada dziennikarzom podhalańskich mediów.
Pan Edward podczas konferencji prasowej powiedział dziennikarzom Tygodnika Podhalańskiego, że pamięta, jak padł na ziemię i nie mógł się ruszyć. - Podobnie, jak ta kobieta. Po 2, 3 minutach pozbierałem się, kobieta też, ale zsunęła się z urwiska, była poobijana - relacjonuje jako świadek dla Tygodnika Podhalańskiego.
Twierdzi, że później wybuchła panika. Ludzie krzyczeli, żeby schodzić na dół. Na szczęście sam nie trzymał się łańcuchów w momencie, kiedy piorun uderzył w szczyt. Nie pamięta dokładnie, gdzie to było, ale burza nadeszła nagle. Wspomina, że dosłownie przez 3 minuty pioruny waliły wszędzie.
- Po prostu zabłysło, przewróciłem się - nie mogłem iść przez kilka minut, ale nie straciłem przytomności. Było piekło. Ludzie uciekali na lewo, na prawo, chowali się - mówi pan Edward.
Pamięta krzyki turystów i płacz dzieci. Widział 2 osoby poszkodowane dookoła. Z Giewontu turyści schodzili łatwiejszym szlakiem, całą grupą, pomagali jeden drugiemu. Pan Edward był w stanie iść samodzielnie. - A ratownicy TOPR już wchodzili do góry, nie mogli helikopterem, bo pioruny waliły, niebo było zachmurzone, zamglone - opowiada mieszkaniec gm. Borek. Schodził do schroniska na hali Kondratowej, kiedy doleciał helikopter.
Ponieważ pan Edward jest ranny, ma poparzenia na nodze, więc skierowano go do szpitala w Zakopanem. Tam TOPR zawiózł go samochodem. Na obsługę medyczną nie narzeka. Później trafił do szpitala w Nowym Targu, a tam stwierdzono, że poparzenia nogi są powierzchowne i nie musi być hospitalizowany. Rodzina i znajomi nie ucierpieli. Edward Lewczyk potwierdza, że w Zakopanem w czwartek rano pogoda była słoneczna i panowały dogodne warunki do wędrówki, jednak prognozy się nie sprawdziły i w miarę upływu dnia niebo nad górami zasnuły gęste chmury. Około południa rozpętała się gwałtowna burza. - Ta burza przyszła znikąd. Nie mogliśmy się spodziewać. Kilka minut wcześniej słychać było pioruny, z daleka, ale to nie był sygnał, żebyśmy musieli uciekać, nie obawialiśmy się - relacjonuje pan Lewczyk.
Metalowy krzyż na szczycie Giewontu często przyciąga wyładowania atmosferyczne. Przebywanie na szczycie podczas burzy jest niebezpieczne, podobnie jak wędrowanie szlakami, które są uzbrojone w łańcuchy pomocnicze.
- Cieszę się, że wyszedłem cało z tej tragedii. A wszystkim rodzinom, które straciły swoich bliskich, współczuję. Osobom, które ucierpiały... niech ich Bóg prowadzi - mówi Edward Lewczyk podczas konferencji.
W akcji ratunkowej w Tatrach w sumie brało udział około 180 osób. Zaangażowanych było aż 80 TOPR-owców, najwięcej w rejonie Giewontu, do tego członkowie Grupy Podhalańskiej GOPR i strażacy. W szpitalach chorymi zajmowało się 40 lekarzy.
Artykuł powstał na podstawie konferencji prasowej 24tp.pl