reklama

Pan Henryk inspiruje się naturą. Swoich rzeźb nie sprzedaje

Opublikowano:
Autor:

Pan Henryk inspiruje się naturą. Swoich rzeźb nie sprzedaje - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości

Artykuł opublikowany w numerze 53/2015 Życia Gostynia

 

Ta miejscowość, co prawda ulic wielu nie posiada, jednak pewna droga zwraca zawsze szczególną uwagę. Przed jedną z posesji, z każdej strony, zauważamy pawie, dzięcioły, żurawie, sępy, a nawet bociany. Są też uliczni muzykanci i wiatraki. I wcale nie chodzi tu o wystawę ptaków, a o pasję jednego z mieszkańców. Henryk Frąckowiak ma 68 lat i wraz z żoną Zosią mieszkają w Łagowie (gmina Krzywiń, powiat kościański). Wszystkie wyżej wymienione rzeczy wykonał z drewna. Sam pan Henryk często bywa w naszych rejonach, gdyż jego brat jest sołtysem Tworzymirek.

Sępy są jak ludzie

Zaczęło się już za czasów małego chłopca. Braci było dwóch – jeden pomagał w pracach w polu, drugi – Henryk, przy krowach. I już wtedy zaczął strugać kije, a na nich różne rzeczy. W dorosłym życiu zajął się gospodarstwem, a gdy rolnictwo się skończyło, trzeba było wymyślić sobie inne zajęcie. Już dziesięć lat temu, pana Henryka coraz bardziej ciągnęło do drewna. Wieczorami przynosił je do domu i nożem strugał małe ptaszki. Rozdawał je wtedy głównie krewnym, potem zaczął myśleć o czymś większym, okazalszym. - Pierwsze były żurawie, kogut i później strusie, pawie, sępy. Często tłumaczę, że sępy są jak ludzie, też patrzą tylko z góry, to są brzydkie ptaszyska. Siedzą na jakiejś gałęzi, szukają, gdzie by padlinę skubnąć – wyjaśnia Henryk Frąckowiak. Dodaje, że nie zawsze można je przyrównywać do człowieka, bo każdy z nas jest przecież różny, jednak podobieństwo jest olbrzymie. - Kiedyś człowiek człowiekowi musiał pomagać, była ta więź, a teraz co? Zawiść, takie życie – mówi. Artysta, chociaż sam o sobie mówi raczej: amator, swoje prace wystawia bezpośrednio przed domem, w różnych częściach posesji, a także w ogrodzie i na drodze. Nie sposób przejść obojętnie, dlatego często zatrzymują się tam rowerzyści, spacerowicze, a nawet całe wycieczki. Obserwując sytuację zza okna, autor prac widzi, że ludzie przyjeżdżają, oglądają, robią sobie zdjęcia...

Najbardziej dumny jest z łabędzi. Tworząc je, inspirował się „Jeziorem łabędzim” Piotra Czajkowskiego. Dorobił też ludowych muzykantów, którzy przed domem grają na skrzypcach. To na te prace autor patrzy jako pierwsze, gdy wychodzi z domu. Inspiracje czerpie głównie z natury, widzi ją głównie w zwierzętach, dlatego w jego ogrodzie stoją też kózki, bocian i żaba. - Cały czas leżała tu część pnia, ciągle go przewracałem, przeszkadzał mi. W końcu się obrócił i pomyślałem „chyba z tego żaba będzie” - wyjaśnia. I powstała, ustawiona tuż obok boćka.

Gablota przewrócona, szkło potrzaskane

Autor raczej nie chowa swoich prac, jedynie niektóre są przez zimę chronione przed deszczem i śniegiem. Nie wszystkie są też pomalowane farbą, bo to wiąże się ze sporymi kosztami. - Troszeczkę je maluje, ale to nie będzie wieczne, każda rzecz kiedyś się wykruszy – mówi. Z jego kolekcji nic nigdy nie zginęło. Jedynym przeciwnikiem czasem okazuje się wiatr, który przewraca dzieła. Przykry incydent zdarzył się w zasadzie raz. Młodzież postanowiła zabawić się czyimś kosztem podczas dożynek, które odbywały się w miejscowości. Koło wiatraka, który stoi przy posesji państwa Frąckowiaków stoi szklana gablota. - Gdy rano wstałem, zauważyłem, że jest przewrócona, a szkło potrzaskane, aż się popłakałem. Oni wsiadali na koziołki, rozrzucali wszystko, udawali, że na nich jeżdżą – opowiada pan Henryk. Bałagan uprzątnięto, a sytuacja więcej się nie powtórzyła.

Klientów na jego dzieła byłoby mnóstwo, jednak autor nie wystawia swoich prac na sprzedaż. Wystarcza mu fakt, że ludzie się nimi interesują i je doceniają. - Ktoś jak pierwszy raz zobaczy, to jest zachwycony, a potem już nie cieszy oka. Tak, jak z bluzką u kobiety, na początku jest fajna, ale potem się znosi – opowiada Henryk Frąckowiak. A więc co się dzieje z jego pracami? Tworzy je głównie dla siebie. Jego doradcą jest oczywiście żona, z którą wymieniają się spostrzeżeniami, ona widzi, co dobre, a co złe. - No wiesz Henryk, coś za wysoki taki – zdarza jej się mawiać. Jak przekonuje pan Henryk, nie wszystkim musi się to podobać. - Ja traktuję jakby wszystkich równo, są tacy, którzy mają pieniądze i tacy, którzy ich nie mają. Jednej pani spodobały się łabędzie, chciałaby koniecznie je mieć, komuś innemu zrobiłem żurawie, bo się znaliśmy. Zgodziłem się, stoją na trasie do Cichowa przy drodze, ludzie to widzą i kolejna pani się tak uparła, że w końcu się zgodziłem na jednego żurawia. Zrobię jednym, to inni też chcą. Ale to jednak obowiązek, a ja nie chcę nikogo jakby zawieść. Trzeba przygotować materiał, wymyślić, pochodzić po lesie, znaleźć jakieś zakręcone gałęzie, za dużo zobowiązań – wyjaśnia Henryk Frąckowiak. Najciężej jest znaleźć „szyję łabędzia”, czyli naturalnie wygiętą gałązkę, ewentualnie taką, którą wystarczy przeszlifować. - Chyba zrobię jednej pani żurawia, bo to fajni ludzie, nie są nachalni, porozmawiają, nie są filozofami, chyba się skuszę. Oni wiedzą, gdzie chcieliby to ustawić i widzę, że też interesują się tymi ptakami. Wiesz Zosia, ja chyba im tego żurawia zrobię – zwraca się do żony. A nie każdy umie go do siebie przekonać. - Już teraz nie ciągnie mnie do tego tak mocno do drewna, jakby trochę to przechodzi. Sroki, sroki, wymyśliłem, że jeszcze zrobię sroki. Wczoraj, czy przedwczoraj widziałem biegające sroki z długimi ogonami – wpada na pomysł.

Na wszystko trzeba mieć zezwolenie

Pan Henryk często jest proszony o wykonanie jakiejś rzeźby, a nawet płaskorzeźby – raczej się nie zgadza. Wyjątkiem jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy w Krzywiniu, która corocznie jest wspierana przez artystę. Jego wiatraki są licytowane na aukcji. - A to jest rzecz dobra, chociaż ma swoich przeciwników – stwierdza. Nie jest łatwo znaleźć odpowiedni rodzaj drewna. Sosny, które rosną w lesie państwa Frąckowiaków, nie bardzo się nadają. Mają słoje, co utrudnia rzeźbienie. - Najlepsza jest olcha, ponieważ jest jednolita, bardzo łatwo się wyrabia. Oczywiście na każdą rzecz trzeba mieć zezwolenie, co roku mam pozwolenie na wycinkę – wyjaśnia pan Henryk.

W ogrodzie przed domem stoi figura grajka ulicznego, aby był jak najbardziej zbliżony do rzeczywistości, przed sobą ma kastkę z blaszakami i groszami. Tak, jak w przypadku ulicznych muzykantów, którzy otwierają swoje futerały przed publicznością. - Taki symbol, broń Boże nie chodzi o to, że chcę zarobić. Kiedyś wyjechaliśmy, po powrocie okazało się, że ktoś musiał nas odwiedzić, musieli przechodzić, podobało się – rozpoczyna. Efekt? Żona naliczyła w kasetce około 15 złotych.

Nie można wyzbywać się krytyki, której autor prac raczej się nie boi. Pan Henryk nie lubi występować w roli przewodnika. A o to często proszą uczestnicy wycieczek. - Nie czuję się w tej roli, można obejrzeć, popatrzeć, zdjęcia porobić. Mówię oczywiście, że tak, nie ma przeszkód, bo przecież nie jest to ogrodzone. Każdy mówi, że teren prywatny, trawa, ja mówię: trzeba wjechać! - komentuje. Byli już seniorzy, ksiądz proboszcz z Dolska wraz z ministrantami, małżeństwa z dziećmi i inni. Zdarzyło się nawet, że zwiedzający chcieli obejrzeć pracownię artysty – rzeźbiarza. Problem w tym, że takowa nie istnieje! - Moja pracownia to krajzega, żłobak, no i cztery wiertarki, a resztę wykonuję ręcznie. To jest ta cierpliwość, którą trzeba mieć – mówi.

Z tego się nie użyje

Pewien rzeźbiarz, którego poznał pan Henryk powiedział mu kiedyś „ale wie pan, ale z tego nie użyjesz”. Ale on zdaje sobie z tego sprawę, zwłaszcza, że tak broni się przed sprzedawaniem swoich prac. W wolnych chwilach jeździ rowerem, zwiedza okolice, lubi to robić, zwłaszcza, gdy ma jakiś cel. Najważniejsze są jednak nowe pomysły, które ciągle rodzą się w jego głowie. Kilka lat temu, zainspirowany świąteczną tradycją, postawił przed posesją stojak z napisem „Jemioła szczęścia”. - Widziałam parę razy, że zwiedzający całowali się pod tą jemiołą – zdradza pani Zosia.- Nie podpatruj! - odpowiada jej mąż. I dodaje, że to miły przesąd, a przecież w coś wierzyć trzeba.

W okresie bożonarodzeniowym, przez domem państwa Frąckowiaków staje także dmuchany gwiazdor. Dzieci często tam przychodzą i robią zdjęcia, zwłaszcza, iż z tą postacią wiąże się mała legenda. Już za czasów dziecięcych, po Łagowie krążyła opowieść, iż przed świętami gwiazdor schodzi z nieba po wiatraku państwa Frąckowiaków i przynosi prezenty. Tak się rozniosło i tak zostało. - Jak już tutaj gospodarzyliśmy, to przyszedł kiedyś taki chłopak. Ja nie bardzo wiedziałam o tej legendzie, a byłam wtedy sama w domu. On przyszedł i mówi do mnie: pani Frąckowiak, ja przyszedłem zapisać sobie prezenty do gwiazdora. Ja taka zdziwiona byłam. Nie mogłam się połapać, kazałam mu iść do mamy, żeby zapisała na kartce, o co chodzi? – wyjaśniała pani Zosia. Wtedy dowiedziała się o krążącej po miejscowości opowieści, że „trzeba przyjść do Frąckowiaka i się zapisać na prezent”.

Autor dzieł cały czas powtarza, że jest samoukiem, śmieje się, gdy wspominam o wysokim poziomie jego prac. To tylko jego hobby, sposób na spędzanie dni. Bardzo cieszy się, że ktoś go czasem doceni, najbardziej dumny jest z nagrody za całokształt działalności społecznej na rzecz rozwoju wsi, którą otrzymał od rady miejskiej. O swoich pracach opowiada z pasją, mimo iż tak się przed tym opowiadaniem broni. Chętnie oprowadza po posesji i zaprasza do odwiedzin ponownie.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE