Artykuł opublikowany w numerze 53/2015 Życia Gostynia
- Te dzieci są nasze – tak mówią rodzice zastępczy o maluchach, którymi się opiekują. W powiecie gostyńskim funkcjonuje 49 takich rodzin. Ich status jest różny – jedne zajmują się dziećmi zawodowo, drugie niezawodowo, inne są pogotowiem opiekuńczym, jeszcze inne są rodzinami spokrewnionymi. – Może się wydawać, że to sporo, ale ciągle takich rodzin brakuje. Chciałabym, aby kandydatów było coraz więcej. Nawet, jeśli dziecko będzie w takiej rodzinie na krótko, to ona da mu coś, z czego będzie mogło czerpać na przyszłość. Nawet, jeśli będą to tylko 2, 3 lata, wychowanek będzie mógł zobaczyć trochę inny świat – przekonuje Alicja Data, kierownik działu pomocy dziecku i rodzinie w gostyńskim PCPR. Idea rodzin zastępczych jest taka, że opieka ma być do czasu, aż rodzic biologiczny nie poprawi swojej sytuacji, na tyle, że dziecko będzie mogło do niego wrócić. Co czują rodzice zastępczy? Czy łatwe jest wychowanie nie swoich biologicznie dzieci?
Anna i Marcin (rodzina zastępcza niezawodowa)
Po ich domu biega pięć energicznych dziewczynek: Zosia, Kasia, Agata, Paulina i Olga. Mają 13, 7, 5 i 3 lata oraz 11 miesięcy. Tylko jedna z nich, najmłodsza jest biologicznym dzieckiem małżeństwa. - Nie mogliśmy mieć swoich dzieciaczków. Chcieliśmy być rodziną adopcyjną, ale to długo trwało, ślimaczyło się. W końcu trafiliśmy do PCPR. I się zaczęło. Najpierw szkolenia. Już w ich trakcie poznaliśmy trzy dziewczynki. Potem długo była cisza, bo sąd nie podejmował decyzji i nagle telefon w piątek popołudniu, czy decydujemy się, czy przyjeżdżamy po dzieci, czy mają je odwieść do domu dziecka?– wspomina pan Marcin. Podróż do domu była trudna. Kasia, kiedy zobaczyła samochód, zaczęła rozdzierająco płakać. Kiedy auto ruszyło, dziewczynka uspakajała się, kiedy stawało na światłach, krzyczała. I tak przez 200 kilometrów. Trzecia z dziewczynek nie mieściła się w nosidełku, było jej niewygodnie, więc pani Ania tuliła ją na przednim siedzeniu. – Mówię, jak nas zatrzymają, to nas zamkną. Dzisiaj się z tego śmiejemy, ale wtedy nie było nam do śmiechu – przyznaje pan Marcin. Na miejscu okazało się, że Kasia pije tylko mleko z kartonika i że kupione pampersy są za małe. – Pojechałem o 22.00 z 8-letnią Zosią to Tesco. Pierwsze, co zrobiła, jak weszliśmy do marketu, zabrała kwiaty dla Ani – opowiada. Dziewczynki na szczęście przespały całą noc, w przeciwieństwie do rodziców. Jak to jest nagle mieć w domu 3 dzieci? - Tak jakby się wykąpać w studni. Trzy naraz spadają, a nie ma się bladego pojęcia o wychowaniu. Żona trzy miesiące chodziła do tyłu, jak rak. Była blado-zielona, nieprzespane noce. Dziewczynki też bardzo to przeżywały. Mnie nie było, bo pracowałem – opowiada pan Marcin. Jednak podkreśla, że dzieci są spokojne, ułożone, bez żadnych problemów. Bardzo dużo pomagały, zwłaszcza Zosia, najstarsza. – Jak się dostaje małego psa, to się mu kupuje karmę. A jak małe dziecko, to nie wiadomo, co chce, herbatę, mleko. Nie wiesz, bo skąd masz wiedzieć, jak tego dzieciaka całe życie nie znałeś? – przyznaje. Co z emocjami? Przecież nagle w domu mieszkają obce dzieci? - To się czuje w dniu, kiedy się je pierwszy raz zobaczy. To nie są misie w sklepie - bierzemy i oddajemy. Po prostu trzeba decyzję podjąć, jak się te dzieciaczki spotyka pierwszy raz. Nie robić sobie nadziei, że się pojedzie drugi, czwarty, dziesiąty raz i w końcu się je pokocha. Moje zdanie jest takie, że tak się nie da. Tak samo jest z miłością, bo to jest miłość. Nie traktujemy z żoną tych dzieci, jak nie nasze. One wszystkie są nasze, tak samo muszą być traktowane. Jak zajeżdża się do takiego ośrodka i przychodzi Kasia z palcem w buzi, Zosia płacze, kolejna ma za duże buty na nogach, to jest koniec świata, serce się kroi. Trzeba je brać stamtąd i koniec i kocha się jak swoje. Dla mnie nie ma różnicy, one są wszystkie nasze i niech tak zostanie - podkreśla pan Marcin. Małżeństwo tak „zapatrzyło się” w siostry, że prawie rok temu przyszła na świat ich biologiczna córka. Rodzeństwo raczej nie wróci do biologicznych rodziców. - Nie chcę kwalifikować rodzin. Może jest tak, że niektóre naprawdę się gubią i trzeba zabrać na jakiś czas dzieci. Kiedy wszystko się ustabilizuje, wrócą – mówi pan Marcin. Jednak w tym przypadku szansa na to jest minimalna. Ojciec rzucał najmłodszą, wyrządzał dużo krzywdy psychicznej i fizycznej. Matka sama oddała dziewczynki, kiedy mąż był w więzieniu, jakby chciała je chronić. Jest szczęśliwa, że trafiły do dobrego domu. – To osoba o dziecinnym usposobieniu. Podczas widzeń zachwyca się, że dziewczynki są pięknie ubrane, nie pytała, jak się czują. Ale podziękowała rodzicom zastępczym. Mimo że jest osobą, której nie zbywa, przywiozła czekoladę, rzuciła się pani Ani na szyję, ucałowała i dziękowała, że dzieci są u nich – wspomina Alicja Data. Kiedy urodziła najmłodszą córkę, zadzwoniła do rodziny zastępczej i zapytała, czy wezmą kolejne dziecko, aby siostry były razem. Zresztą najstarsza już wcześniej pytała o to, co rodzice zastępczy zrobią, jeśli mama odda maleństwo? - I co temu dziecku odpowiedzieć? – pyta retorycznie pan Marcin. Czy trudno jest wymagać od dzieci, które tyle przeszły? - Od nich trzeba wymagać. Trzeba im też dać, a one wtedy oddadzą dobrym. Jedne szybciej, drugie później. Każde dziecko jest inne. Mamy cztery siostry. Jedna budziłaby się koło południa, druga ma ogień w oczach. Do każdej trzeba inaczej podejść – opowiada pan Marcin. Kasia sama nauczyła się czytać, natomiast najstarsza, 8-latka, która powinna iść do szkoły, nigdy nie była w przedszkolu. Miała poważne zaległości, nie znała literek, kolorów. Na szczęście pani Ania jest nauczycielką, więc pierwsze wakacje w nowym domu były dla dziewczynki bardzo intensywne. – To są chwile, które pamięta się do końca życia – przyznaje pan Marcin.
Irena i Marek (pogotowie rodzinne)
Historia pierwszego dziecka była kluczem do sukcesu tej rodziny zastępczej. Małżeństwo miało już troje dorosłych, samodzielnych dzieci. Pan Marek pracował, raczej nie zajmował się nimi. Zawsze była teściowa, która pomagała. W kwietniu 2010 roku z PCPR zadzwoniła Alicja Data, że jest do odebrania dziecko. Wcześniak, 3 miesiące, 2 kilogramy. Kiedy się urodził miał 950 gramów. Jaś nie miał żadnych rokowań na przeżycie. Zapakowanego w „pudełko” przewieziono do szpitala w Poznaniu, tam przywrócono go do życia. – Miał dużą chęć do życia. Przywieźliśmy go w piątek, żona pracowała. Przyszło mi w poniedziałek zostać z maleństwem samemu w domu. Strach chwycić na ręce, a co dopiero przewinąć, nakarmić. Ale jakoś sobie z Jasiem daliśmy radę – wspomina pan Marek. Rodzice jeździli z nim od lekarza, do lekarza. Okazało się, że jest niewidomy – retinopatia wcześniaków (odczepienie siatkówki). Przeszedł 5 operacji. Trzeba było go uczyć wszystkiego, każdego ruchu, bo nie widział. – Lipiec, upał, a ja z przodu przesuwam mu ręce, żona z tyłu, nogi. Uczyliśmy raczkować, przewracać z boku na bok, na brzuszek. Konieczna była też rehabilitacja, która trwała po 3, 4 godziny dziennie. Często były to bolesne ćwiczenia - palec wkłada się pod żebra i głęboko uciska, żeby wzbudzić pracę mięsni i nerwów. Dziecko płacze, a tu trzeba ćwiczyć. Płakaliśmy razem z nim – przyznaje mężczyzna. Zaraz po Jasiu trzeba było zająć się 1,5 rocznym Kubusiem, ze szpitala odebrać malutką Alicję. - To tak, jakby trojaczki urodzić, przy czym każde ma inne potrzeby – mówi pan Marek. W pogotowiu rodzinnym dzieci zostają do czasu uregulowania sytuacji prawnej, czasami nawet ponad dwa lata. Co czują rodzice, kiedy muszą je oddać? - To trudne. Jeśli jest u nas bardzo krótko, nie przywiążemy się aż tak bardzo. Jeśli jeszcze trafia w dobre ręce, to jakoś lżej. Jednak łzy są. Z Jasiem, to była tragedia – przyznaje pan Marek. Kiedy decydował się z żoną na stworzenie rodziny zstępczej, ich biologiczne dzieci nic nie mówiły, ale podchodziły do tego sceptycznie. – A jak przyszło się po 2 latach z Jasiem żegnać, to był ogólny płacz w całej rodzinie. Jasiu do dzisiaj jest naszym, teraz już trzecim wnuczkiem. Mamy z nim stały kontakt, trafił do rodziny zastępczej, a docelowo do adopcji – mówi pan Marek. Chłopiec ma już 6 lat. Gra na pianinie, jeździ na rowerze, chodzi samodzielnie bez laski. To wszystko kwestia rehabilitacji i odpowiedniej stymulacji, że potrafi w tym świecie, który się zmienia, sobie radzić. Pięć operacji niewiele dało. Jedno oko jest martwe, a w drugim jest delikatne poczucie światła. Lekarze twierdzą, że z medycznego punktu widzenia, chłopiec nie widzi. – A Jaś rozpoznaje kolory, kształty. Kiedy pani profesor położyła przed nim na podświetlanym stolemisia, Jaś przyjrzał się uważnie zza okularów i powiedział: „Żółty miś”. Jaś nauczył mnie słuchać, co się dzieje w otaczającym świecie – mówi pan Marek. Do rodziny trafił później brat Jasia, Maciuś. Miał 7 miesięcy, kiedy mama porzuciła go w Bonifraterskim Ośrodku Interwencji Kryzysowej. Stanęła przed lustrem z dzieckiem na ręku i powiedziała: „Widzimy się po raz ostatni” i poszła. Aktualnie rodzice opiekują się trojgiem rodzeństwa. Powroty tych dzieci do rodziców biologicznych czasem są udane, a czasem nie. Pogotowie daje im szansę na normalność. Jednak pan Marek twierdzi, że to niestety kolejna trauma, kolejne porzucenie. - Tu znalazły oparcie, stabilność, mają dom, mieszkają, jesteśmy dla nich rodziną, a potem znowu są oddawane. To dla nas bardzo trudne – przyznaje. Jednak w przypadku Ireny i Marka problemem, aby zostać rodziną zastępczą był wiek. Kiedy zdecydowali się na swoją rolę, mieli po 50 lat.
Anna i Tomasz (rodzina zastępcza spokrewniona)
Razem z mężem jest rodziną spokrewnioną dla swojego wnuka. Opiekują się chłopcem od jego urodzenia. Paweł ma już 14 lat, chodzi do gimnazjum. Uczy się dobrze. Kocha piłkę nożną, jazdę rowerem. Jest ministrantem i harcerzem. – Od małego bardzo chorował. Jest alergikiem. Poszliśmy do lekarza, który powiedział nam, że nie będzie z nami rozmawiał. „Gdzie są rodzice”, pytał. Nie było ważne, że ja się chłopcem opiekuję. Chciał wiedzieć, czy mam to na „papierku”. Miał taką alergię, że mógł się w każdej chwili udusić. Gdyby trafił do szpitala, nie miałam prawa podpisać żadnych dokumentów – wspomina pani Anna. Dziadkowie zaczęli działać. W październiku 2006 roku wzięli udział w szkoleniach w PCPR w Gostyniu, a 6 grudnia dostali prezent na mikołajki. Sąd ustanowił ich rodziną zastępczą dla czteroletniego Pawła. – Na początku mieliśmy słaby kontakt z rodzicami wnuka. Teraz jest coraz lepiej – przyznaje kobieta. Mama Pawła, kiedy urodziła synka nie potrafiła się nim zająć, nie dojrzała do tego, aby być matką. - W tej chwili, to się zmieniło. To zasługa dziadków chłopca, którzy dążyli do tego, aby mama poczuła się mamą. Bycie rodziną zastępczą w sytuacji, kiedy opiekuje się swoim wnukiem, jest szalenie trudne. Bo pewnie serce boli, że moje dziecko nie umie sobie poradzić z wychowaniem swojego dziecka. Podziwiam tych ludzi, którzy byli w stanie stworzyć taką rodzinę – podkreśla Alicja Data z PCPR. Ciężar opieki przejęli więc dziadkowie, ale dzięki decyzji sądu, mają prawo reprezentować dziecko w szkole, u lekarza. – Wszędzie, gdzie chodzę, noszę ze sobą papiery – przyznaje pani Anna. Rodzina musiała zmierzyć się z jeszcze jednym problemem. – Słyszał od kolegów: „Ty nie masz mamy, tobie robi wszystko babcia”. Długo był z tym problem. Paweł nie mógł sobie z tym poradzić. Wszyscy się śmiali, bo mieli mamę i tatę, a on dziadka i babcię – wspomina pani Ania. Dodatkowe emocje w takich sytuacjach wywołują też różne święta, np: Dzień Mamy. Dziadkowie podjęli decyzję i zakończyli sprawę jednym posunięciem. – W Dzień Matki mąż przywiózł mamę do szkoły, poszła do klasy. I konsternacja, Paweł ma mamę. I się skończyło. Teraz dzieci wiedzą, mama jest daleko, on jest tu z dziadkami i koniec - mówi pani Anna.
Masz tę samą szansę
Życie w rodzinie zastępczej, codzienne troski, to jedna strona medalu. Jest jeszcze druga, ciemniejsza. Rodziny twierdzą, że mają oparcie w sąsiadach, w szkołach, do których uczęszczają ich dzieci. Zdarzają się, że słyszą, nawet od najbliższej rodziny: „wzięliście dziecko dla pieniędzy”. – Cieszyłam się, że prawnie mogę wreszcie decydować o wnuku, pomóc w czasie choroby. A usłyszałam, że zrobiłam to dla pieniędzy, „bo przecież za to dostajesz pieniądze”. A to wcale nie tak – podkreśla pani Anna. Zrobili to dla tego dziecka, bo potrzebuje pomocy, opieki, troski i bezpiecznego domu, do którego może wracać. – Pokażę PIT z 2011 roku, ile zarabialiśmy zanim wzięliśmy dzieci i obaj pracowaliśmy, było nas tylko dwoje na utrzymaniu. Zarabialiśmy więcej, niż teraz, kiedy jest nas siedmioro w domu – mówi pan Marcin. Wspomina momenty, kiedy dziewczynki chorowały. W aptece, co tydzień zostawiał 200 zł. – Więc jeśli ktoś mi powie, że zrobiłem to dla kasy, to ja odpowiem: „Idź do PCPR”, tam z miłą chęcią dadzą ci pieniądze, ale jeszcze w pakiecie dziecko. Masz tę samą szansę, co my. Ten, który patrzy przez kasę, jest idiotą i lepiej, żeby do PCPR nie przychodził – emocjonuje się pan Marcin. Alicja Data wylicza lekarzy do jakich z jednym z dzieci, dwumiesięcznym, musieli jeździć rodzice z pogotowia: kardiolog, neurolog, ortopeda, pediatra, rehabilitant, genetyk i neurochirurg dziecięcy. - Nie da się przeliczyć pieniędzy na to, ile dziecko potrzebuje i odwrotnie. Pieniądze mają wspierać tę rodzinę na ile można – podkreśla Alicja Data. A rodzice zastępczy, tak samo jak biologiczni, szalejące szczęścia, kiedy dziecko lub dzieci pojawiają się w ich świecie. Dom wypełnia się nowym życiem, pojawiają się nowe mebelki, zabawki, książeczki kocyki a przede wszystkim pojawia się nadzieja na lepsze jutro.
*imiona dzieci zmieniono
Jak zostać rodziną zastępczą?
Warsztaty dla rodziców zastępczych i tych, którzy chcą nimi zostać organizuje w powiecie gostyńskim Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie w Gostyniu. Chętni do udziału w warsztatach proszeni są o zapisywanie się na wybrane przez siebie szkolenia w PCPR w Gostyniu w Dziale Pomocy Dziecku i Rodzinie - osobiście w siedzibie przy ul. Nowe Wrota 7 w Gostyniu lub telefonicznie pod nr tel. 65-572-75-28 lub 603-533-381.