Koronę zaczęła od wspinania się w Afryce
Miłość do zdobywania szczytów zaszczepiła u Klaudii Bogusz nauczyciela geografii z liceum, ale przygodę z wysokimi górami podróżniczka zaczęła w 2022 roku. Wtedy stanęła na najwyższym szczycie Afryki.
- W Internecie zobaczyłam wywiad z człowiekiem, który organizował wyjazdy na Kilimandżaro, a że od pomysłu do realizacji u mnie dużo czasu nie mija... W psychologii istnieje taki termin jak efekt alpinisty, polega to na tym, że robiąc jedną rzecz, spełniając jedno marzenie, myślimy już o tym, co dalej. I tak właśnie było ze mną, wchodząc tam, mimo tego, że byłam zasmarkana, zapłakana, trochę ze zmęczenia, trochę ze wzruszenia, to już zaczęłam się zastanawiać, co następne? Następny był Mont Blanc, od strony francuskiej - tłumaczyła podróżniczka.
Nie ukrywa, że do "Everestu jeszcze daleka droga", ale właśnie Aconcagua, która ma prawie 7000 tysięcy metrów była dla niej zadaniem jak najbardziej osiągalnym na obecnym etapie przygotowania fizycznego i technicznego.
- Warto konfrontować swoje marzenia z rzeczywistością, tak żeby te błędne przekonania obalać i ja tak działam przy różnych przedsięwzięciach, nie tylko przy górach. Pomysł wejścia na Aconcagua pojawił się dlatego, że była to kolejna góra z Korony Ziemi, ale także ponieważ nie wymagała ode mnie umiejętności samodzielnego wspinania. Mam na myśli to, że nie trzeba używać rąk wchodząc na nią, de facto nie ma jeszcze tego elementu wspinaczki. Poza tym koszty są znośne oraz znajduje się w Argentynie, w Ameryce Południowej, która zawsze bardzo mi się marzyła - opisywała K. Bogusz.
DALSZA CZEŚĆ ARTYKUŁU POD GRAFIKĄ - KLIKNIJ ZDJĘCIE, żeby PRZECZYTAĆ
Z bólem zęba nie masz tam czego szukać
Zgłosiła się do agencji, która organizuje tego rodzaju podróże. Szczęśliwie udało się zebrać grupkę podobnych zapaleńców i w dwa miesiące przygotować do wyprawy w Andy. W międzyczasie szkoliła swój hiszpański, chodziła na siłownię i gromadziła sprzęt.Podróż do Argentyny trwała prawie 30 godzin. Wylądowała w Chile, gdzie spotkała Kasię, inną uczestniczkę wyprawy, a następnie autobusem w zapierającej dech w piersiach przeprawie dotarła do miasta Mendoza w kraju tanga i asado.
Tuż przed wyjściem w góry przewodnik sprawdził ich sprzęt, lekarz po przebadaniu wydał zgodę, iż są fizycznie zdolne do znoszenia trudów wspinaczki i rozpoczęło się zdobywanie Aconcagua.
- Jeśli jest się przeziębionym wyleczenie się na tych wysokościach jest prawie niemożliwe. Widać bardzo często, jak ktoś jedzie chory, to wchodząc wyżej, będzie naprawdę tylko gorzej. Tak samo jest na przykład z bólem zęba. Udając się w wysokie góry, zawsze bardzo pilnujemy, żeby mieć wyleczone zęby, bo to na pewno odezwie się ze zdwojoną siłą i może nas bardzo szybko wykluczyć z wyprawy - opowiada 28-latka.
Szczyt jest już na "granicy śmierci"
Kluczowe słowo podczas całej wyprawy to aklimatyzacja.
- Złota zasada mówi, że "wchodzimy wyżej, śpimy niżej". I to się się naprawdę sprawdza. Aklimatyzacja polega na tym, żeby dać naszemu organizmowi szansę na przyzwyczajenie się powoli do nowych, trudniejszych warunków. Co prawda nasze ciało jeszcze tutaj nie umiera: granica śmierci jest mniej więcej na poziomie 7 000 - 7 500 metrów nad poziomem morza, ale na 4,500 metrów ciśnienie jest mniej więcej o połowę niższe niż normalnie. Kiedy waha się pomiędzy 1013 a 970 hektopaskali, już to odczuwamy. Więc można sobie tylko wyobrazić, jak to jest, gdy spada do 600 hektopaskali. Czujemy się źle, słabi, a poprzez wchodzenie wyżej i wracanie wymuszamy na naszych organizmach wytwarzanie większej ilości czerwonych krwinek. Do tego trzeba pić bardzo dużo wody, bo picie płynów przyspiesza procesy tlenowe w naszym organizmie - wyjaśniała podróżniczka.
Mimo tych wszystkich zabiegów człowiek dalej bardzo szybko się męczy. Nawet odpoczywając w kolejnych obozach i wysokościach, czy to 5500 czy 6000 metrów powietrze jest jeszcze rzadsze, a ilość tlenu w nim coraz mniejsza.
"Góra czasami wpuszcza, a czasami nie"
Właśnie te trudne warunki podczas ataku szczytowego pokonały Klaudię Bogusz.
- Przed wyjazdem, siedząc w vanie mojego brata napisałam do siebie list i tam sobie obiecałam, że są tylko dwie sytuacje, w których mogę zrezygnować. Gdy będzie to zagrażało mojemu życiu i zdrowiu albo, gdy po prostu stwierdzę, że jest inaczej niż w moich wyobrażeniach, w moich oczekiwaniach, nie będę mieć z tego żadnej przyjemności i będzie mnie to męczyć. Owszem, męczyło mnie to, ale przyjemność miałam dużą. Jednak wiedziałam, czułam, że kontynuowanie jest dla mnie niebezpieczne, przy okazji jeszcze obarczam potencjalnie innych. Byłam przygotowana, ale zrozumiałam, że (...) nie wszystko do końca zależy ode mnie. Góra czasami wpuszcza, a czasami nie. Ja zrobiłam, co mogłam i nawet dziś, mając wiedzę, jaką mam, podjęłabym taką samą decyzję - stwierdza uczestniczka.
Mimo że zabrakło końcowego sukcesu, 28-latka wcale nie traktuje swojej wyprawy do ojczyzny gaucho i Maradony w kategoriach porażki. Chętnie też o niej opowiada, czego przykładem było choćby spotkanie w krobskiej bibliotece publicznej.
- Podczas jednego z takich właśnie wydarzeń podszedł do mnie chłopak, który bardzo dużo się wspina i powiedział, że pierwszy raz ktoś zrobił prelekcję o tym, że coś mu się nie udało. I że być może takimi opowieściami ratuję komuś życie. Wiem, że może się wydawać, że jest to historia dziewczyny, co miała wejść na górę, wydała dużo kasy i jej się nie udało. Ale bardzo podoba mi się takie powiedzenie: stary wspinacz jest lepszy niż dobry wspinacz - podsumowała K. Bogusz.
Więcej o Klaudii Bogusz i jej przygodach można przeczytać także na jej stronie internetowej i blogu - TUTAJ.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.