reklama

Każdy dzień był walką o maleńkie życie. Część 2

Opublikowano:
Autor:

Każdy dzień był walką o maleńkie życie. Część 2 - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Kultura

17 listopada obchodziliśmy Światowy Dzień Wcześniaka. Na łamach tygodnika "Życie Gostynia" zaprezentowaliśmy kilka historii "wojowników z porodówki". Część ukazała się też na portalu - czytaj TUTAJ. Dziś czas na drugi odcinek. Poznajcie Tomcia, Adriana i Franusia oraz Anię. 


 Małgorzata Laferska, Krajewice

Tomcio urodził się 1 stycznia 2017 roku w 29. t.c. W nerwach i strachu swoich rodziców. Zastanawiali się, czy mała bezbronna istotka da sobie radę. - Nie obyło się bez łez i lęku o życie naszego synka. Dużo przeszedł, do dziś boi się lekarzy, ale gdyby nie walczył, to by go z nami nie było – mówi mama Małgorzata. Tomek za dwa miesiące skończy 3 lata. - Każdy jego uśmiech wypełnia nasze serca – zapewnia mama.

Wspomina, że do 23 t.c. wszystko było dobrze. - Zaczęło się od plamienia, które przemieniło się w silny krwotok. Przerażeni pojechaliśmy z mężem do szpitala – relacjonuje mama Małgorzata. Po zbadaniu na oddziale ginekologicznym lekarz poinformował o pęknięciu pęcherza płodowego. Mogła stracić dziecko. - Cała zapłakana nawet nie mogłam nic z siebie wydusić. Mąż stał i płakał razem ze mną. Już wtedy wiedziałam, że ciąża jest zagrożona – mówi dalej. Tydzień leżała na oddziale. - Codziennie odwiedzali mnie mąż, starsza córka i moja cudowna babcia Janka, dla której Tomuś jest całym światem. Po 10 dniach na oddziale lekarz powiedział, że wszystko jest w normie i mogę pójść do domu. Wyszłam rano, a wieczorem wróciłam z jeszcze większym krwawieniem i przerażeniem – relacjonuje. W grę wchodził najgorszy scenariusz. Ciążę podtrzymywano tabletkami. - Nikt nie chciał mi powiedzieć, jaka jest jego płeć, ale ja czułam, że to chłopiec – wspomina dalej.

W połowie grudnia przewieziono ją do poznańskiego szpitala. Rozłąka z rodziną bardzo bolała, ale sił dodawał fakt, że pod sercem nosi jeszcze jedno życie, o które musi walczyć. Tam poinformowano, że będzie to dziewczynka. Choć mamie trudno było w to uwierzyć (intuicja podpowiadała inaczej), wybrała dla niej imię Gabrysia. W Poznaniu spędziła całe święta. 1 stycznia, na początku 29. t.c., rozpoczął się poród. - Usłyszałam słowa, których nigdy nie zapomnę: „będzie pani rodzić teraz, szybko”. Byłam przerażona, zaczęły się mocne skurcze i straszny ból. O godz. 22.08 wyjęli dziecko. Lekarka powiedziała, że to syn. Żywy. Jeszcze dzień lub dwa dłużej i mogłam urodzić martwe dziecko – mówi dalej. Synka nie zobaczyła od razu. Dopiero po chwili zaczął płakać, co oznaczało, że rozpoczął walkę o życie. W szpitalu spędził 56 dni, przez 19 dni oddychał za niego respirator. Rodzice nie mogli go nawet dotknąć. - Byłam przy nim, gdy tylko mogłam. Przeszłam szkolenie z pierwszej pomocy, zakupiliśmy z mężem monitor oddechu. Po trzech miesiącach wróciliśmy do domu – mówi. Zaczęły się wizyty u specjalistów. Tomcio przeszedł swoją pierwszą operację, gdy miał pół roku. Wykryto u niego wodogłowie nabyte. Należało wszczepić zastawkę w głowę i dreny do żołądka. Potem przeszedł jeszcze kilka innych operacji.

Teraz Tomcio ma trzy lata i jest niezłym urwisem. - Ma tyle energii w sobie, że niejeden mu może pozazdrościć. Świetnie się dogaduje ze swoją siostrą, choć do obcych ludzi jest nieśmiały. Mimo tego, co przeszedł w swoim małym życiu, jest pogodny, uśmiechnięty i wygadany. Co mogę powiedzieć rodzicom wcześniaków? Bądźcie wsparciem dla swoich dzieci, nie okazujcie, że się martwicie. Pokażcie dziecku, że jest najważniejsze i że je kochacie. Nigdy nie zapomnę tych miesięcy i jeśli miałaby możliwość, to jeszcze raz opowiedziałabym historię swoją i synka - mówi.


 Sandra Sarbinowska, Gębice

Adrian i Franuś na świat przyszli w 28 t.c. Teraz to zdrowi, 3-letni chłopcy. - Wiedzieliśmy, że jako bliźnięta, mogą urodzić się wcześniej, ale nie aż tak. Ze względu na cesarskie cięcie oraz szybką akcję poznańskich lekarzy, którzy musieli chłopców tuż po porodzie podłączyć pod aparatury oddychające za nich, nie od razu trafili w moje ramiona – wspomina mama Sandra. Cztery pierwsze dni życia chłopców, to była walka o każdy gram. - Franuś walczył z bakteriami we krwi, lekarze nie wiedzieli, co to za bakteria, ale w końcu się udało dobrać odpowiedni antybiotyk i konieczne było przetoczenie krwi, które uratowało życie Franusia. U chłopców zawsze było tak, że gdy któremuś się pogarszał stan zdrowia, to drugi reagował tak samo – dodaje. Chłopcy mieli niedokrwistość i wzmożone napięcie mięśniowe, które udało się wyleczyć do roczku. Teraz Adrian i Franek są bardzo ruchliwymi chłopcami. Charakterowo są rożni. Jeden spokojny – drugi żywiołowy. - Oprócz zwykłych przeziębień, nic im nie dolega – chwali mama.


 Marta Turbańska-Matysiak, Babkowice

Ania urodziła się w 32. t.c. z wagą 1 420 g. Dziś jest zdrową 7-latką. - Ciążę znosiłam źle od samego początku. Towarzyszyły mi wymioty i źle samopoczucie. W 28. t. c. trafiłam do gostyńskiego szpitala z podejrzeniem tzw. zatrucia ciążowego oraz podwyższonym ciśnieniem tętniczym. Po 4 dniach pobytu zdecydowano o natychmiastowym przewiezienie mnie do szpitala w Poznaniu na ulicę Polną. Jest tam oddział patologii ciąży, na którym przebywałam do dnia porodu, czyli 20 grudnia oraz 4 dni po porodzie – wspomina Marta Turbańska-Matysiak.

Nie miała pojęcia, że Ania urodzi się tak wcześnie. - Byłam młodą osobą w wieku 21 lat. W mojej rodzinie ani wśród moich przyjaciół nie było tak wczesnych porodów. Byłam przerażona. Myślałam, że dziecko w łonie matki jest najbardziej bezpieczne, jak później się okazało jednak nie. Ania przyszła na świat 20 grudnia. Tyle mój organizm wytrzymał, aby utrzymać ciążę dzień przed cesarskim cięciem. Zdiagnozowano u mnie niewydolność łożyska, czyli nie przekazywałam już Ani żadnych wartości odżywczych, córka już nie rosła, były tylko utrzymywane funkcje życiowe. Nikt w ten grudniowy dzień nie poinformował mnie o tym, że odbędzie się zabieg operacyjny, pewnie dlatego, aby mnie bardziej nie denerwować – wspomina.

Przed zabiegiem podano jej płytki krwi, nie było z nią dobrze. Córkę zobaczyła dzień po porodzie. - Gdy mąż mnie zawiózł na oddział intensywnej terapii byłam w szoku, nie mogłam powstrzymać łez. Moja Ania leżała w inkubatorze na końcu dużego pokoju dookoła pełno dzieci. Nie spodziewałam się, że będzie ich aż tyle. Pełno kabli, rurek, otwarto inkubator i przez taka mała dziurkę mogłam ją dotknąć. To było nasze pierwsze spotkanie – mówi. Nie do opisania było też pierwsze trzymanie na rękach w piątej dobie życia. W wigilię pani Marta wyszła do domu. Święta były dla niej i męża szczęśliwe, a zarazem przygnębiające. Nie mieli przy sobie swojej córeczki.

Pierwsze i drugie święto spędzili już w szpitalu. Pochylali się nad inkubatorem, obserwując Anię w czerwonej czapeczce z pomponikiem. Po trudnych tygodniach (sepsa, przetaczanie krwi) rodzina przyjechała do domu. - Jak jechaliśmy autem z Poznania do Babkowic byłam przerażona. Cały czas patrzyłam czy oddycha – wspomina Marta Turbańska-Matysiak. 

Gdy Ania miała 1,5 roku dostała zapalenia płuca, drgawek, szczękościsku i utraty świadomości. - Prawie ją straciliśmy – mówi mama. Do 4. roku życia dziewczynka dużo chorowała. Najgorsze już za nią. Rozwija się bardzo dobrze. - Mieliśmy wielkie szczęście, że tak to się skończyło, lecz kosztowało nas to wiele nerwów. Ja to chyba wysłałam morze łez, no morze to dużo, ale wannę tak. Emocje są do dziś – podsumowuje mama.

 

Znajdź nas na Facebooku

 

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE